Wstał i przetarł twarz dłonią. Spojrzał na siebie w lustrze i posłał sobie pełne niechęci spojrzenie.
- Brian – zaczął ponuro. – Jesteś totalnym matołem.
Na powrót chwycił w dłonie gruby album i szybkim ruchem go zatrzasnął. Bolało patrzenie na jej śliczną twarz, bolało wspominanie, a najbardziej przeszkadzało mu uczucie, że to on wszystko zniszczył, bezpowrotnie i nieodwracalnie.
Taak. No ale przecież sam chciał, czyż nie? Już nie mógł tak dłużej żyć, nie mógł żyć z poczuciem, że będąc przy niej jeszcze chwilę dłużej, zaraz ją zrani, odchodząc. Przecież był chory, nieuleczalnie chory, a śmierć mogła złapać go w każdej możliwej sekundzie. Gdyby wciąż byli razem, a on nagle pozostawiłby całe swoje życie bez słowa, gdzieś za sobą, ta cudowna i niesamowita osóbka, jaką była Sophie mogłaby się już nie pozbierać. To dlatego z nią zerwał.
Nic nie wiedziała o raku i niech tak pozostanie. Te wszystkie badania, terapia, pochłaniały większość jego wolnego czasu. Już kończyły mu się wymówki. Projekt z chemii? Och, jasne, zajmie mi to kilka dni, więc do czwartku jestem niedysponowany. Babcia przyjechała, matka mi nie wybaczy, jeśli nie spędzę z nią czasu. Muszę zająć się siostrą, ma gorączkę. Przepraszam, nie mogę się z tobą spotkać.
Zaśmiał się nerwowo, wyłamując sobie palce. Nie mówiła mu nigdy, że ją ranił, tak ją odtrącając. Za to dzień w dzień powtarzała, jak bardzo go kocha. I to uwierało go najbardziej, bo przecież odchodząc, ale tak już na zawsze, wypaliłby gigantyczną dziurę w jej sercu.
- Postąpiłeś słusznie – tłumaczyła mu wtedy mama. – Zapomni. Po prostu daj jej czas.
Parsknął teraz śmiechem. Mama jak zawsze wiedziała co i kiedy powiedzieć. Niezastąpiona i najlepsza.
Taak, no więc zostawił ją, kończąc ich związek na brzegu klifu. Jaki idiota by tak postąpił? Gdyby tylko Sophie chciała, mogłaby od razu z niego skoczyć, odejmując sobie ból. Na szczęście nic takiego się nie stało. Dopiero kilka miesięcy później dowiedział się o jej nieudanej próbie samobójczej. Ile razy po tym incydencie trzymał telefon w dłoni, już prawie wybierając jej numer? Ile to razy ubierał buty i stawał gotowy w przedpokoju gotowy biec, aby błagać i przepraszać ją na kolanach, całując ją po dłoniach? Ile to razy…?
A teraz sama do niego zadzwoniła, prosząc o spotkanie. Zaakceptował termin, z pozoru chłodnym tonem oznajmiając, że zgoda, że znajdzie dla niej czas. Jednak wewnątrz już skakał z radości, już płakał z tęsknoty, już nie mógł się doczekać.
I miało to nadejść jutro. Jak gdyby nigdy nic, jak starzy kumple mieli spotkać się przed kręgielnią. Może nawet pójdą zagrać? Ha. Sopnie nigdy nie lubiła tego sportu, więc było to wątpliwe, jednak kto wie? Od ich ostatniego spotkania minęło ponad dwa lata, skąd miał wiedzieć, jak teraz toczyło się jej życie?
Wiedział jednak, że ma chłopaka i że cholernie go kocha. Ćwiczył już przed lustrem obojętny ton, na wypadek gdyby zaczęła coś o nim mówić. Na zewnątrz twarda maska, wewnątrz łzy i ból. Od zawsze taki był. Musiał do perfekcji nauczyć się grać w tym przedstawieniu, zwanym życiem, z aktorami, którzy nie wiedzieli o jego życiu nic, całkowicie nic. Śmiał się, chował cały strach przed śmiercią i cierpienie. Nikt nic nie wiedział i nie miał wiedzieć. Dowiedzą się, gdy wreszcie zniknie z tego chorego świata.
Miał raka. Czy to nie brzmi strasznie?
Kręgielnia. Boże. Co jej przyszło do głowy, żeby się tam umawiać?! Przecież była to dyscyplina, do której miała silny uraz, od dzieciństwa. Wciąż pamiętała, jak to jako czteroletnia dziewczynka potoczyła się po torze razem z kulą, boleśnie łamiąc sobie prawy piszczel. I co? I nikt nie powie, że uprzedzenie nie miało żadnego wytłumaczenia. Może wizja tej sytuacji wydawała się komiczna, wtedy jednak był to najgorszy dzień jej życia i nigdy już nie weszła do tego miejsca. Słysząc „kręgle” dostawała palpitacji serca i coś nieprzyjemnego naciskało na jej żołądek. Niee, to zdecydowanie nie dla niej.
A teraz co? Miała czterdzieści minut, żeby dotrzeć pod to znienawidzone przez nią miejsce w mieście. Genialnie, brawo. Urządziłaś się cudownie.
Zerknęła na siebie. Wyglądała… ładnie. Nie mogła powiedzieć, że była piękna, bo podeszłoby to niewątpliwie pod próżność, jednak podobała się sobie. Cała w ciemnych barwach, jak prawie zawsze. Dmuchnęła w opadające na czoło włosy i poczochrała jeszcze trochę fryzurę, dodając jej więcej niedbałości, tak, jak lubiła.
Chwilę mocowała się ze sznurówkami glanów i w końcu wyszła na zewnątrz, owijając sobie wokół szyi szalik.
A więc, mieli oficjalnie grudzień, od dzisiaj. Sklepy już zaczynały być obwieszane w światełka, wizerunki brodatych Mikołajów i wesołych reniferów ze świecącymi nosami. Co za tandeta. Że też ludzie nie umieli poczekać do dwudziestego czwartego i bombardowali ludzi świątecznymi ozdobami od połowy listopada? Bez sensu.
Sophie minęła kwiaciarnię. Wejścia prawie nie było widać spod tych wszystkich kolorowych, neonowych choinek i zwisających spod sufitu bombek. Westchnęła i odwróciła wzrok. Nie lubiła świąt.
Dotarła na miejsce cztery minuty przed czasem. Ostrożnie się rozejrzała, czy przypadkiem Brian już nie przyszedł i dała nura za najbliższe drzewo. Przecież nie będzie czekała na chłopaka, prawda?
Kilka razy sprawdzała na zegarku, czy naprawdę jest już trzecia i czy przypadkiem nie przyszła za późno bądź też za wcześnie. A może chłopak też gdzieś się chował, czekając do pełnej godziny? Zachichotała, wyobrażając sobie nastolatka kucającego za ławką i nerwowo się rozglądającego.
Właśnie wtedy usłyszała jakiś trzask niedaleko od siebie i przed wejściem do budynku pojawił się on, ubrany w dopasowany czarny płaszczyk. Rozejrzał się i przeczesał włosy palcami. Chyba wychudł. I urósł. A na pewno był bardziej przystojny. Sophie szybko oceniła go z góry na dół, po czym wstała, otrzepała spodnie ze śniegu i niespiesznie zaczęła iść w jego stronę.
Oho, zauważył ją i macha. Uśmiechnij się, idiotko. No, wykrzyw te usta.
- Hej.
- Cześć, Sophie.
A więc tak wyglądało powitanie byłych? Okej, mogło być gorzej.
- Ślicznie wyglądasz – uśmiechnął się.
Dygnęła. O Boże, co ona właśnie zrobiła? Czy ona naprawdę zachowała się jak dziecko z podstawówki?!...
- Dzięki. Ty też niczego sobie – wypaliła od razu, nawet się nie zastanawiając nad odpowiedzią.
Parsknął śmiechem i uciekł spojrzeniem w bok.
- Chcesz… Chcesz się gdzieś przejść? – machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Kręgle dalej cię nie interesują, co?
Czuła, że się czerwieni.
- Tto znaczy… Jeśli chcesz, to wiesz, ja… Nic przeciwko…
- Dobra, rozumiem. Odpuszczamy kręgle – pochylił głowę w prawo, zgodnie z jego nawykiem i zmrużył nieco oczy. – Masz ochotę napić się czegoś ciepłego? Gorąca czekoladka, jesteś za czy przeciw?
Pokiwała energicznie głową, dbając jednocześnie o to, by nie wyjść na jakąś pustą laskę, która tylko naciąga na postawienie jej napoju.
- Z chęcią się skuszę. – uśmiechnęła się jak najdelikatniej umiała i obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. – To… Gdzie ta kawiarnia?
Chwilę musiał się zastanowić, w końcu wskazał palcem na lewo, na wielki, mieniący się światełkami budynek.
- Bardzo przyjemne miejsce. Chodź, będziemy tam w kilka minut.
Ruszył wolno przed siebie, walcząc sam ze sobą, aby nie złapać jej za rękę i nie objąć jej kruchego ciałka.
Szli w milczeniu. Śnieg skrzypiał za każdym razem, kiedy stawiali na nim kroki. Ludzi w mieście było dość sporo i co chwilę byli potrącani przez przypadkowych przechodniów. W końcu na Sophie wpadł jakiś mężczyzna, obładowany paczkami i torbami. Oczywiście, oboje upadli, a siatki rozjechały się po całym chodniku.
- O matko, bardzo przepraszam – jęknęła dziewczyna, zbierając pakunki.
- To moja wina, kompletnie nie widziałem, gdzie idę, przepraszam – facet wstał, masując sobie obolałą kość ogonową i z wdzięcznością przyjął od nastolatki pozbierane siatki. – Dziękuję – uśmiechnął się promiennie i zmarszczył czoło. – I przepraszam jeszcze raz.
- Nie ma za co – Sophie odwdzięczyła się tym samym i przyspieszyła kroku bojąc się, że wybuchnie śmiechem jeszcze przy tym mężczyźnie.
Kiedy wraz z Brianem znaleźli się w bezpiecznej odległości, w końcu nie wytrzymała i przez dobrych kilka minut nie mogła się uspokoić. Chłopak sam zaczął w końcu chichotać.
- Już dobrze? Głęboki, oczyszczający wdech… - zademonstrował, o czym mówił, nabierając głęboko powietrza, na co Sophie jeszcze bardziej zaczęła się śmiać i aż oparła się o drzwi jakiegoś sklepu.
- Błagam, już dość – wysapała, w przerwach między chichotem. – O rany. – jęknęła w końcu, kiedy udało jej się uspokoić. – Taak, to było coś. Potrzebowałam śmiechu, bardzo.
Brian wyczuł, że nie powinien o nic teraz pytać, tylko po prostu się uśmiechnąć i chwycić ją lekko pod łokieć.
- Gorąca czekolada czeka – przypomniał tylko i ruszył przed siebie.
Reszta drogi minęła im już, na szczęście, na rozmowie. Znowu dużo się śmiali, opowiadali, nawet wspominali. Kiedy weszli do środka lokalu, od razu uderzyło w nich przyjemne ciepło. Sophie pobiegła zająć stolik przy kaloryferze, a chłopak złożył zamówienie na dwie czekolady i małego piernika. Usiadł naprzeciwko dziewczyny i z lekkim uśmiechem przypatrywał się, jak ogrzewa skostniałe dłonie przy grzejniku. Przymknęła oczy, odgarniając ruchem głowy niesforny kosmyk, który zaczepił się na jej twarzy. Brian musiał usiąść na rękach, żeby własnoręcznie go nie strącić.
W końcu pojawił się kelner z tacą i życząc smacznego, postawił przed nimi czekoladowy deser. Sophie uśmiechnęła się znad talerzyka i zamoczyła usta w napoju. Pokiwała głową z uznaniem.
- Faktycznie, świetna.
Wypiła większy łyk i odstawiła naczynie od ust. Wokół nich powstały czekoladowe wąsy, które przyprawiły Briana o cichy śmiech. Zmarszczyła brwi.
- Ubrudziłam się? No jasne…
Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu serwetek, na próżno jednak. Chłopak w tym samym czasie wyjął swoje chusteczki i nachylił się nad stolikiem, aby otrzeć twarz dziewczyny. Zrobił to niesamowicie delikatnie, po czym musnął opuszkami palców jej policzek i spojrzał jej nieśmiało w oczy.
- Już. Czyściutka.
- Dziękuję. – wyszeptała i aby zająć czymś ręce, zaczęła kroić ciasto, może nawet zbyt energicznie, bo chwilę później jego połowa, cała pokruszona leżała na całym stole.
Ukryła twarz w dłoniach, głęboko wzdychając.
- Nic mi nie wychodzi – dobiegło zza zasłonki, którą sama sobie stworzyła. – Nawet nie umiem pokroić głupiego piernika.
Mówiła coś jeszcze, ale zbyt cicho. Chłopak spojrzał na nią zatroskany i zaczął kroić swoją porcję. Następnie zamienił talerzyki, szybko zebrał okruszki i dotknął jej ramienia, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
- Zobacz, wcale nie. Bardzo ładnie ci to wyszło.
Zerknęła na talerz. W sekundzie wszystko zrozumiała i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Następnie nieco spoważniała i zabrała się za konsumpcję.
Chłopak przyglądał jej się oczarowany. Kiedy podniosła wzrok, napotkała jego oczy, wpatrzone w nią jak w obrazek. Przełknęła to, co miała w ustach i nieco zaniepokojona otarła usta.
- Znowu jestem brudna, że tak patrzysz?
- Co? Nie, nie – zaoponował, poprawiając się na siedzeniu. – Ja tylko… patrzę. Jesteś strasznie słodka, wiesz? – zaśmiał się.
- No dobra, dobra, nie podlizuj się. I tak się z tobą tym piernikiem nie podzielę. – jakby na potwierdzenie, przysunęła talerz bliżej siebie.
Udał obrażonego.
- Ale, tak naprawdę, to mój kawałek, zdajesz sobie z tego sprawę?
Przez moment oboje udawali oburzonych i złych, ale w końcu poddali się i równocześnie wybuchli śmiechem.
- Szczerze? Myślałam, że to spotkanie będzie takie drętwe, że nie będzie w ogóle tematów do rozmowy, a tu proszę. Bawię się tak świetnie, że po ostatnich zdarzeniach aż zaczynam wątpić, czy to naprawdę ja – uśmiechnęła się jednym kącikiem ust i odwinęła szalik. – Uch, zaczyna mi być ciepło.
Spojrzał na nią z uwagą. Nim zdążył ugryźć się w język, wyrwało mu się:
- Jakie to ostatnie zdarzenia?
Z westchnieniem na niego spojrzała i pokręciła głową, ledwo dostrzegalnie.
- Nieważne.
- Przepraszam, tak wyskoczyłem, nie powinienem… - zaczął się gorliwie tłumaczyć, gestykulując przy tym rękami.
Uśmiechnęła się, doskonale pamiętając, że kiedy był podenerwowany, zawsze się tak zachowywał. Złapała jego lewą dłoń i pogładziła ją kciukiem.
- Ej, spokojnie. Przecież nic się nie stało. Oboje żyjemy, prawda? A to sukces. Niczym się nie przejmuj.
- Okej, już się uspokajam. – zamknął oczy na ułamek sekundy i wziął głęboki oddech. Tak już miał, stresował się byle czym i potem serce biło mu szybciej przez kolejne kilkanaście minut.
Zatroskana dziewczyna aż wstała i usiadła na kanapie obok niego, obejmując go delikatnie ramieniem.
- Co się dzieje? Źle się czujesz? – zapytała, bo chłopak zrobił się blady jak ściana.
- Słabo mi – wyszeptał jeszcze i stracił przytomność, osuwając się po kanapie.
- Brian ma raka kości, wiesz? A ja nic o tym nie wiedziałam. Nic mi nigdy nie mówił. Podobno chciał mnie uchronić przed cierpieniem, gdyby zmarł. – zaśmiała się gorzko. – A ja cierpiałabym tak czy siak.
Mama objęła ją mocno i pozwoliła, żeby wtuliła mokrą od łez twarz w materiał koszulki. Głaskała ją po plecach od kilkudziesięciu minut i jeszcze się nie odezwała, pozwalając córce opowiadać.
- Boję się o niego – szepnęła. – Nie chcę, żeby odchodził. A to już zaawansowane stadium choroby, ma jakieś poważne przerzuty do kości, nie wiem o co chodzi, ale to chyba… Ciężka sprawa – dodała ciszej i już nie trzymała dłużej łez.
Rozkleiła się jak mała dziewczynka i z bezradności siedziała teraz obok mamy, wypłakując jej smutki. To nie miało tak być! Mieli odnowić ze sobą kontakt, mieli naprawić to, co się między nimi zepsuło, więc on nie mógł tak po prostu zniknąć!
- Oliver o nim wie? – kobieta zadała tylko jedno pytanie i cierpliwie czekała, aż córka się uspokoi i wytrze nos.
- Nie. To znaczy; wie, że ktoś taki istnieje, że byłam z nim, ale nic o tym spotkaniu. Chciałam mu mówić, ale… - znowu się rozpłakała.
Minuty mijały im w ciszy, od czasu do czasu przerywane tylko pociągnięciami nosem i odgłosem wyciąganej chusteczki. W końcu kobieta nabrała głęboko powietrza i odezwała się niepewnie:
- Musisz teraz być przy Brianie. Z tego, co opowiadałaś wynika, że wciąż może coś do ciebie czuć i na pewno nie może teraz zostać sam. Zaufaj mi i dotrzymuj mu towarzystwa, musisz mu pomóc jak nigdy wcześniej. A Oliverowi powiedz szczerze, wyjaśnij co się stało i od razu się usprawiedliw, że będziesz więcej czasu spędzała z Brianem.
- To nie takie proste – załkała. – Nie mogę teraz zostawić Oliego, odnowiliśmy kontakty i jest dobrze…
Mama zmarszczyła czoło.
- Jak to, odnowiliście? Była jakaś kłótnia, o której nie wiem?
Dziewczyna parsknęła.
- Jak miałam ci mówić, skoro znowu totalnie mnie olałaś… Zresztą, to już jest zamknięty temat. Ale teraz jest dobrze, a jeśli powiem mu, że teraz go opuszczam na Bóg wie ile, to nie wiem sama jak zareaguje…
- Przecież możesz mieć innych znajomych – oburzyła się mama i delikatnie strącając dziewczynę z kolan wstała i skrzyżowała ręce. – Nie ma prawa zakazać ci się spotykać z innymi.
Sophie coś uderzyło. Przecież kilka dni temu to samo mówiła chłopakowi, kiedy opowiedział jej o spotkaniach z Jess...
- Masz rację. – nastolatka również wstała i otrzepała spodnie. – Nie ma prawa. A teraz idę do niego zadzwonić.
Pobiegła na górę od razu łapiąc w rękę telefon. Widząc trzynaście nieodebranych połączeń, coś ją tknęło. Znieruchomiała na chwilę, po czym z szybkością światła zaczęła odblokowywać telefon. Z nerwów upuściła go i wreszcie drżącymi dłońmi narysowała kod.
Trzynaście nieodebranych od: Brian.
Poczuła się, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w brzuch. Odzyskał przytomność?! O Boże, ale kiedy, jak, dlaczego dopiero teraz to zobaczyła…
Odsłuchała wiadomość na skrzynce, w której chłopak przepraszał za nieudane spotkanie. Zaśmiała się, czując już łzy w oczach. Przepraszał za to, że zemdlał? Że był chory?
Prosił, aby przyszła, w miarę możliwości, bo ma jej coś do powiedzenia. Czyżby mama miała mieć rację? On mógł wciąż coś do niej czuć?
Napisała krótkiego smsa do Olivera, że dzisiaj będzie poza zasięgiem i nie będzie możliwości kontaktu z nią. Sama ubrała się najszybciej, jak umiała i nic nie mówiąc zdumionej mamie, wypadła prosto na podwórko.
Biegnij, szybciej. No biegnij, tłukło jej się w głowie. Wiadomość i ostatnie połączenie pochodziło sprzed trzydziestu siedmiu minut, potem już się nie odzywał. Zaczynała się poważnie martwić, bo teraz też nie odbierał telefonu.
Do recepcji szpitala wpadła jak burza i rzucając tylko jego nazwisko, a jednocześnie drugim uchem wyłapując numer sali i jeszcze jakieś słowa, których analizą nie miała zamiaru zaprzątać sobie głowy, pobiegła po schodach, nie chcąc tracić czasu na czekanie na windę. Pokój 408… Jest. Na końcu długiego korytarza. No oczywiście. Nie mógł być chociaż troszkę bliżej?
Chłopak, blady jak ściana, leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, okryty białym pledem. Kilka dziwnie wyglądających i odstraszających swoim wyglądem maszyn sterczało z wszystkich czterech końców pokoju. Sophie uchyliła drzwi o kilka milimetrów i zamarła na jego widok. W niczym nie przypominał tego roześmianego, rumianego Briana z popołudnia. Wyglądał teraz, jakby ktoś dosłownie wyjął z niego życie i zamiast tego włożył do środka osobę z przysłowiową jedną nogą w grobie. Otworzyła szeroko oczy, starając się odnaleźć w nim chociaż odrobinę życia.
Podeszła do łóżka i pogładziła kciukiem wierzch dłoni.
- Już jestem – wyszeptała. – Będę tu, aż się nie obudzisz. Będzie dobrze, Brian. Obiecuję.
Niestety, w owej sali pobyła jedynie dziesięć minut, gdyż po tym do środka wparowało kilka pielęgniarek z lekarzem w podeszłym już wieku i grzecznie, acz stanowczo została wyproszona na zewnątrz na czas niezbędnych badań.
Usiadła na ławeczce i pochyliła głowę między kolana. Nigdy nie przypuszczała, że choruje na takie cholerstwo, przecież zawsze był taki radosny, miły, tak bardzo cieszył się życiem…
…w obawie, że nie zostało mu go już zbyt dużo.
Znów poczuła łzy pod powiekami i przetarła je kilka razy, tym samym rozmazując na połowie twarzy czarny tusz. Dlaczego nic nigdy nie widziała?! Przecież musiał jeździć do szpitala, brać leki, cokolwiek…
Znikąd przed jej załzawionymi oczami przewinęło się kilkanaście wizji. Podczas każdej jednej Brian wymigiwał się od spotkań, cały czas wymyślając inne, skomplikowane wymówki.
- O Jezu – wyszeptała.
W sekundzie pojęła dosłownie wszystko. Nie chciał jej ranić, odchodząc. Dlatego zerwali, dlatego wszelki kontakt z nim został jej odebrany, dlatego po prostu miała zapomnieć.
- Sophie? – dziewczęcy głos rozległ się po korytarzu, rozbrzmiewając nieprzyjemnym, dudniącym echem.
Nastolatka podniosła głowę i ponownie potarła powieki, aby wyostrzyć pole widzenia. Jessica podeszła bliżej i z zaniepokojeniem spojrzała na jej twarz.
- Płakałaś? – zapytała poważnie, siadając na ławce stojącej po drugiej stronie korytarza.
Sophie wzięła kilka głębokich wdechów, aby znowu nie wybuchnąć płaczem, wbiła wzrok w swoje kolana i kiwnęła głową.
- Co tu robisz? – dociekała ruda.
- Mój… przyjaciel jest chory – odpowiedziała wymijająco. Ostatnie o czym marzyła to rozmowa z nią.
- Przykro mi – szepnęła. – Ja przyszłam tylko po wypis.
Chwila milczenia. Sophie podniosła w końcu wzrok.
- Jak ręka? – głową wskazała na wymienioną kończynę, spoczywającą w gipsie.
Jess machnęła tą zdrową i uśmiechnęła się.
- Jak to złamanie. Boli, ale da się wytrzymać. – przekrzywiła lekko głowę i westchnęła. – Nie bądźmy dłużej wrogami, okej? Rozmawiałam ostatnio z Olim, mówił, że opowie ci o naszej rozmowie… Wywiązał się z tego?
Brunetka natychmiast pokiwała głową. Ach, czyli jednak o niej dyskutowali. Jak uroczo.
- Mówił, że będziecie się spotykać – zaczęła powoli. – Nic więcej nie wiem. Jednakże, nie mogę mu wybierać ludzi, z którymi będzie spędzał czas, prawda? – zaśmiała się ponuro. – Życzę wam… Hm, co się mówi w takich momentach? No, aby wasza przyjaźń przetrwała wieki, bla, bla, bla. – poruszyła palcami tak, by imitowały otwierające i zamykające się usta. Jessica zachichotała, po czym podniosła się i usiadła obok Sophie. Objęła ją delikatnie ręką i na ułamek sekundy położyła głowę na jej ramieniu.
- To bardzo miłe z twojej strony, doceniam to, uwierz. Ech, a co… z ojcem? – niemal wypluła to słowo.
- A co ma być? Żyje gdzieś ten gnojek i mam nadzieję, że w życiu go już nie zobaczę – odburknęła. – Za bardzo mnie zniszczył.
Jessica przytaknęła w zamyśleniu.
- Mnie też. Przybijamy high five? – uśmiechnęła się i wyciągnęła lewą dłoń.
Sophie przez chwilę wpatrywała się w długie, chude palce dziewczyny, w końcu musnęła je swoimi. Spojrzała na nią przepraszająco i westchnęła, czując nadchodzący znowu ponury humor.
- Jess, przepraszam cię, nie jestem dzisiaj totalnie w nastroju. On… - kiwnęła głową w stronę sali Briana. – To dla mnie za dużo. Mam prośbę, mogłabyś skontaktować się z Oliverem? Powiedz, że… hm, że nie miałam czasu do niego napisać, sprawa wynikła tak nagle i…
- Może sama mu to powiesz?
Oliver pojawił się znikąd. Podszedł kilka kroków bliżej i spojrzał z góry na dziewczynę. Wstała gwałtownie, zrzucając z kolan płaszcz.
- Oli – szepnęła. – Ja… przepraszam, ale coś mi wypadło, a teraz…
- Widzę – odparł oschle. – Miło, że od paru dni nie dawałaś znaku życia. Martwiłem się jak cholera.
- Przecież wiesz, gdzie mieszkam, można było się pofatygować! – syknęła. – Jeżeli naprawdę ci na mnie zależy, musisz to okazać, zastanów się nad tym!
- A może już mi na tobie nie zależy, wzięłaś to pod uwagę?
Zamilkł na kilka sekund, aby zebrać myśli i wziąć oddech potrzebny do kolejnej przemowy. Spojrzał kątem na oka na Jessikę, która pojmując wszystko w moment, zaczęła się wycofywać, bąkając coś o wypisie.
- Sophie. – zaczął delikatnie. – Kochana moja Sophie. Nigdy nie będziesz miała takiego kolorowego życia, wiesz? Myślisz pewnie, że wszyscy tylko marzą o tym, żeby ci usługiwać, pomagać ci w dosłownie każdej chwili, skakać u twoich stóp i płaszczyć się przed nimi tylko po to, żeby ci dogodzić, co? A ja? Oczekujesz, że będę sterczał pod twoim domem, a ty tylko będziesz patrzeć na to z okna i się ze mnie śmiać? Myślisz, że nie wiem, co o mnie w duszy sądzisz? Kiedyś odejdę i zostaniesz sama, a co wtedy? Myślałaś kiedyś o tym z tej perspektywy?
Umilkł, widząc przerażenie w oczach nastolatki. Cofnęła się pół kroku i zasłoniła usta dłonią.
- Nie poznaję cię – wyszeptała ledwo słyszalnie. – Gdzie jest mój Oli, ten idealny Oli? Co się z nim stało? To Jessica cię tak zmieniła? Odpowiesz mi, czy to za duży wysiłek? Żeby raz w życiu być ze mną szczerym?
- Nie wiesz co mówisz – warknął. – Robię dla ciebie wszystko, co wydaje mi się odpowiednie. Skrzywdziłem cię kiedyś? No powiedz, zrobiłem ci krzywdę, zgwałciłem, pobiłem? Ty też mi odpowiedz, skarbie. Słyszysz co w ogóle mówisz?
Sophie pokręciła głową, chwytając palcami garście włosów. Osunęła się na podłogę i rozszlochała się na dobre.
- Gdzie byłeś ostatnio? Gdzie byłeś? – załkała, odsłaniając rękawy bluzy.
Ręce, calutkie pokryte czerwonymi jeszcze bliznami dosłownie zatrzymały w Oliverze akcję serca. Stanął jak sparaliżowany, tracąc grunt pod nogami.
- Co to jest? – wyszeptał.
- Mój ból, tak cholernie chciał wydostać się na powierzchnię – odpowiedziała równie cicho i czym prędzej zasłoniła przedramiona. – Idź stąd. Idź, znajdź Jessikę, bądźcie sobie szczęśliwi. Zasługujesz na kogoś takiego jak ona, a nie taką porażkę, jak ja. Idź.
Zatoczył się lekko na nogach i podparł się o ścianę. Przymknął oczy, czując napływające pod powieki czarne mroczki i zaczął liczyć do dziesięciu.
- Nigdzie się nie wybieram. Tobie trzeba do cholery pomóc, nie widzisz tego? Masz jebany problem, a ja nic nie mogę z tym zrobić, myślisz że teraz tak po prostu cię zostawię?!
- Oliver… - Jessica pojawiła się nagle i pociągnęła go na ławkę.
Sophie podniosła na nią leniwie wzrok i zaraz spuściła go na dół. Wstała, chwyciła płaszcz i jeszcze raz blado się uśmiechnęła.
- Życzę wam szczęścia – rzuciła i zniknęła w sali Briana.
Jessica objęła Olivera, wtulając się w jego klatkę piersiową. Wciąż stał jak spetryfikowany, chyba nawet nie oddychał. Spojrzała na niego zaniepokojona i pomachała dłonią przed jego oczami.
- Żyjesz?
Zamrugał kilka razy.
- Przykro mi – wyszeptała, gładząc jego policzek. – Ona…
- Muszę pobyć sam – powiedział bezbarwnym tonem i wyrwał się z uścisku dziewczyny. – Zadzwonię.
Wyszedł ze szpitala tak szybko, jak się dało. Nigdy w życiu nie chciał mieć nic wspólnego z tym miejscem.
tak na rozpoczęcie wakacji :)
swoją drogą; mam nadzieję, że wszyscy spędzicie je świetnie, że pogoda dopisze, itd, itd. u mnie niestety deszcz i zimno, soł z braku pomysłów na spędzenie czasu piszę i piszę c:
misie, komentarze, plis :((
kocham.