wtorek, 29 lipca 2014

16

23 miesięcy wcześniej

Brian, po którejś już próbie uporania się z tym zniósł wreszcie ze strychu pełne świątecznych ozdób pudło. Postawił je na kuchennym stole z pewnym wysiłkiem i teatralnie otarł pot z czoła. Z uśmiechem spojrzał na mamę, ugniatającą ciasto na blacie i podchodząc do niej od tyłu, pocałował ją w policzek. Zaśmiała się głośno, rzucając w syna mąką.
- Mamo! – obruszył się i otrzepał czarny podkoszulek z białego pyłu. Chwilę potem parsknął śmiechem i zapytał: - Chcesz jeszcze pomocy?
- Nie, kochanie, już dziękuję – uśmiechnęła się ciepło, dotykając jego policzka. – Nie możesz się przemęczać, wiesz przecież – westchnęła, a chwilę potem dodała: - Masz już gwiazdkowy prezent dla Sophie? Kupiłeś w końcu te perfumy, które pomogłam ci dobrać?
Pokiwał głową, lekko się uśmiechając.
- Kupiłem. Masz niezły gust, aż mi się zaczynają podobać – stwierdził, za co dostał ścierką w tył głowy.
- Ty się lepiej nie odzywaj – śmiała się. – No, leć. Pamiętasz, że jutro jedziemy do szpitala?
Na chwilę się zamyślił, po czym jęknął i aż usiadł przy stole. Zaniepokojona kobieta otarła ręce i stanęła bliżej syna.
- Co się dzieje, skarbie?
- Jutro miałem spotkać się z nią – szepnął. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo planowaliśmy to spotkanie… Najpierw na łyżwy, później do kina, następnie spacer nad rzeką i w końcu kolacja w restauracji... Nie mogę jej tego zrobić – dodał nieco głośniej.
Mama zmarszczyła brwi, intensywnie nad czymś myśląc. Jej twarz rozświetlił uśmiech.
- Zadzwonię do doktora, może uda się przesunąć wizytę. Pewnie będę musiała się sporo nagimnastykować, ale bądźmy dobrej myśli, prawda?
Chłopak poderwał się w powietrze i pocałował rodzicielkę w oba zarumienione policzki.
- Jesteś wielka – wybąkał prosto w jej sweter. – Kocham cię, wiesz?
- Ja ciebie też, Brian – odwzajemniła uścisk.

- Sophie, skarbie? Pamiętasz, mam nadzieję o jutrzejszej randce? – rozanielony wyrzucił to z siebie na jednym oddechu.
W telefonie coś zaświszczało i jego uszom dał się słyszeć perlisty śmiech nastolatki.
- Jak mogłabym zapomnieć o takim czymś? Nie mogę się doczekać – westchnęła radośnie. – Mam przeczucie, że coś jednak popsuje nam plany. – chłopak nie widział jej twarzy, ale mógł przysiąc, że teraz gwałtownie się zasmuciła.
- Ej, spokojnie – zaczął ją pocieszać. – Co ma nam to popsuć? Przecież to będzie nasz dzień, idealny dzień, obiecuję – szepnął. – Chciałbym cię teraz przytulić – westchnął.
- Wiesz mi, ja też. – w słuchawce zapanowała na chwilę cisza, którą przerwał odległy krzyk dobiegający gdzieś z domu Sophie. – Muszę kończyć – oznajmiła szybko, gorączkowym szeptem. – Jutro o dziesiątej, tak? Okej, to do zobaczenia.
- Sophie? Co się…
Przerwano połączenie.
Odchylił się na krześle, wzdychając.
Miała problemy z rodzicami. Ojciec zostawił ich przed czterema laty, teraz wciąż udawał że coś go obchodzi i zjawiał się w domu całkowicie znikąd, tak tylko, żeby popsuć im obu dzień. Pewnie teraz dziewczyna była świadkiem jakiejś kłótni, podczas gdy on mógł tylko wzdychać i narzekać. Biedna. Naprawdę, chciał jej pomóc, ale co było najgorsze, nie wiedział jak. No bo przecież nie naśle na ich rodzinę kuratora, bo co im powie? Że rodzice są skłóceni po rozwodzie? Nie ma szans, żeby to wypaliło.
Szybki, zimny prysznic jak zawsze podziałał na niego otrzeźwiająco i kiedy wrócił do pokoju, gdzie wcześniej zostawił już uchylone okno, poczuł jak chłód otacza go z wszystkich stron. Usiadł przy biurku i wyjął z jednej szuflad teczkę opatrzoną swoim nazwiskiem. Przeglądał te wszystkie kartki dobrą chwilę, w końcu wydobył z samego dna tą jedną, na której tak mu zależało.
„Terminy badań”.
Jutrzejszy dzień wpisany był jako drugi z kolei. Następna data następowała trzy tygodnie później.
- Powiedz jej w końcu, że jesteś śmiertelnie chory – wymruczał sam do siebie i jeszcze raz przelatując wzrokiem po papierze, wsunął teczkę głęboko w czeluści szuflady.
Zszedł na dół. Mama wlewała właśnie wody do czajnika. Na widok syna drgnęła; nie zauważyła go i teraz nieco się przestraszyła.
- Oj, zaskoczyłem cię? – zareagował natychmiast. – Przepraszam. Dzwoniłaś do doktora?
Pokiwała głową. Widocznie odwlekała w czasie odpowiedź.
- Brian, kochanie… Robiłam co w mojej mocy, ale powiedział, że teraz wszyscy zabijaliby się za taką wizytę, że jesteśmy jednymi z nielicznych, których udało się wcisnąć przed świętami… Musimy tam iść – skończyła szeptem.
Aż usiadł.
- Nie można tego będzie jakoś skrócić? Albo, chociażby, przesunąć na wcześniejszą godzinę?
- A wy nie możecie umówić się w innym czasie?
- Mamo, nie rozumiesz. Zarezerwowałem już bilety do kina, wejściówki na lodowisko i stolik w restauracji, jeśli teraz chciałbym to wszystko zmieniać, z pewnością by mnie wyśmiali… Naprawdę NIC się nie da zrobić?
W milczeniu pokręciła głową. Parsknął i podniósł się z siedzenia.
- Okej, w porządku. Nie było tematu.
Zniknął z kuchni, natychmiast zakopując się pod kołdrą i pogrążając w rozmyślaniach.


Sophie znowu płakała. Kolejna noc, spędzona przy otwartych drzwiach balkonowych, opatulona szczelnie białą pościelą, z bladym księżycem u boku i spadającymi wolno płatkami śniegu.
Ojciec przyjechał. Ha, przyjechał, to za mało powiedziane. Wparował do domu, dysząc z wściekłości, wymachując jakimiś papierami i drąc się na matkę, że po raz kolejny zostawiła go samego z płaceniem czynszu, prądu i innego gówna. Pobił ją. Wręcz rzucił nią o ścianę, co pozostawiło na jej plecach fioletowe plamy. Sophie nienawidziła obojga, ale na widok spazmatycznie szlochającej matki, musiała zareagować. Stanęła przed tym… hm, tyranem i prosto w twarz wywrzeszczała mu całą nienawiść.
A teraz masowała obolałe ramiona; miejsca, za które ją chwycił, podniósł kilkanaście centymetrów do góry, i następnie puścił, jakby byłą szmacianą lalką.
Bez uczuć.
Pustą.
Nic nie wartą.
Może faktycznie tak było? Może faktycznie tak uważał, może dla niego była tylko niechcianym dzieckiem?
Tam nie ma żadnego „może”. To prawda, szczera prawda. Tak właśnie myślał. Wszyscy tak myśleli.
Wzrokiem uciekła na fioletową tarczę zegara, spoglądającą na nią z przeciwnej ściany. Druga siedemnaście. Przesiedziała tak już sześć godzin. Była przyzwyczajona do bólu gardła, kataru i bólu głowy po owym wyziębieniu, wiedziała więc, że kilka godzin w tę czy w tamtą nie zrobią jej jakiejś wielkiej różnicy.
Ubrała na siebie kołdrę jak płaszcz i weszła na balkon. Wychyliła się za barierkę, czując jak kilka zimnych śnieżynek opada jej na dłonie. Uniosła palce pod same oczy, chcąc je dostrzec. Były takie malutkie, takie delikatne… Takie piękne i kruche.
Tak mówił o niej Brian. Piękna i delikatna. Jego malutka Soph.
Brian. Tęskniła za jego basowym głosem, za jego śmiechem, za tym, jak marszczył brwi, jak zabawnie nimi poruszał, kiedy opowiadał coś z przejęciem. Tęskniła za jego zapałem, entuzjazmem, kiedy opisywał plany na spędzenie wspólnie dnia. Kochała go do szaleństwa. Ciekawe, czy spał.
Wróciła do środka pokoju, jednocześnie rejestrując jeszcze płacz matki, dobiegający zza ściany. Chwilę stała nieruchomo, wsłuchana w owy dźwięk. Pokręciła głową, jednocześnie przełykając własne łzy i chwyciła w lodowate dłonie telefon, zgrabiałymi palcami usiłując wystukać cokolwiek na klawiaturze.
„Spisz? Tesknie. Moge zadzwonic?”
Przez kolejne kilkanaście minut obracała aparat w dłoni, czekając na odpowiedź. Skoro wciąż nie nadchodziła, oznaczało to, że chłopak po prostu spał. Westchnęła, uśmiechając się i wyobraziła sobie jego ciało, skąpane we śnie. Może w tym momencie przewracał się z boku na bok? Może się uśmiechał, albo wręcz przeciwnie, płakał? Może właśnie teraz mamrotał coś przez sen…
Przyłapała się na tym, że przed oczami znowu ma jego twarz. Haha, nic nowego ostatnimi czasy.
Zamknęła balkon i podłączyła iPoda do głośników. W pokoju zaczęła sączyć się cicha, grana na fortepianie melodia, bez której nie umiała zasnąć. Odłożyła na bok zamarzniętą kołdrę i z szafy wyjęła puchowy, czarny w białe pasy koc. Okryła się nim szczelnie i starając się zamknąć oczy, wyobraziła sobie jutrzejszy idealny dzień. Każdy szczegół przyprawiał ją o dreszcze.
Kochała go, strasznie.


- Jak to, odwołujesz?
Wychrypiała to zdanie do słuchawki, w dłoniach jednocześnie międląc koniec szalika.
- Przepraszam, kochanie – szeptał. – Nie mogę. Muszę dzisiaj iść w pewno miejsce, a później mama…
- Wymówki, wymówki – zaśmiała się gorzko. – Miłego dnia ci życzę w takim razie. Wesołych świąt.
W słuchawce trzasnęło i połączenie zostało przerwane.
Czyli tak po prostu zrezygnował. Po prostu rzucił to spotkanie dla „pewnego miejsca”, o którym na pewno dowiedział się tego poranka. Na sto procent.
Zaśmiała się smutno i zdjęła szalik. Po co miała się kurować, leczyć ból gardła, gdy przecież i tak nigdzie dziś nie wychodziła?
Dzisiejszy dzień zapewne miał wyglądać jak każdy inny; całe godziny spędzone w jednej, niekoniecznie wygodnej pozycji na, bądź też nawet pod, łóżkiem, z kubkiem parującej herbaty. Powodzenia.

No cóż. Miała zły humor.
Tak zły, że gdyby tylko chciała, mogłaby zdemolować sobie pokój w ciągu sekundy, używając do tego zwykłego długopisu. W końcu każda rzecz w dłoniach mordercy może być śmiertelną bronią, czyż nie?
Stop. Przecież nie była mordercą. Jednakże niewiele brakowało dziewczynie do tego stanu, naprawdę niewiele.
Cholera jasna! Umawiali się od ponad pół miesiąca. Razem rezerwowali stoliki, karnety, miejsca. I, za przeproszeniem, gówno, bo on, szanowny Pan Brian, musi iść w pewne pieprzone miejsce. Okej. Niech potem nie wraca z podkulonym ogonem.
Miała ochotę stanąć na balkonie i wydrzeć się na całe miasto. Wypluć wiązankę przekleństw wprost na głowy starszych pań, sunących pilnie do kościoła. Głębokie wdechy i idiotyczne liczenie do dziesięciu, pięćdziesięciu czy chociażby trzystu nic by nie dały, to nie był ten rodzaj wściekłości. Teraz po prostu ją r o z s a d z a ł o, w drobny mak.
Mama kilka godzin temu pojechała do miasta po świąteczne prezenty. Kolejna durnota tego świata. I co jej kupi? Kolejne perfumy, które jak każde polecą w kąt komody i, przy mocnym szarpnięciu szufladą robiją się? A potem zapach lawendy, róży czy innego ścierwa będzie latami roznosił się po pokoju? Nie, dziękuję za takie atrakcje.
Od lat spędzały Wigilię same. I od lat nie pojawiła się ani jedna choinka. Jedynie okna w salonie przystrojone były czerwonymi lampkami, które gasły co kilkanaście minut, błagając o ulżenie w agonii i przyspieszenie śmierci, najzwyklejszym wyrzuceniem ich do śmieci. A skąd. Zamiast kupować prezenty, matka mogłaby się pokusić o nowy model świecących kuleczek, ale przecież (cytując) nie będzie wydawała ciężko zarobionych pieniędzy na ten szajs.
Boże.
Sophie chciało się wyć, wyć ze śmiechu. Ta kobieta była taka żałosna.
Proszę wybaczyć, ale była. Infantylne zachowanie doprowadzało tylko nastolatkę do codziennych napadów szału, o których wiedziała tylko ona i ściana, w którą waliła głową, pięściami, kolanami, czy innymi częściami ciała, które po owym „zabiegu” nie wychodziły najlepiej. Była wyczerpana własną matką.

Dochodziła jedenasta dwadzieścia. Sophie postanowiła w końcu wyjść z łóżka i, ówcześnie sprawdzając, czy horyzont jest czysty, zejść na dół po zieloną herbatę i któryś z wełnianych swetrów z motywem świątecznym. (swoją drogą, to również prezenty od matki. Jedyna zaleta – są ciepłe.) Przebiegła przez korytarz jak szpieg, na palcach, ale gdy nie usłyszała ani jednego szmeru czy tąpnięcia, z westchnieniem ulgi, już głośniej, doszła do kuchni. Zaparzyła wodę, wskoczyła w sweter i przysiadła na kanapie, rozkoszując się chwilą ciszy.
Ach. Samotność.
Samotność zawsze kojarzyła jej się z bielą. Z rozległą, jasną przestrzenią, wolną od czegokolwiek, cichą, spokojną. Teraz, gdy przymknęła oczy czując jednocześnie zapach parzonej herbaty, znów się tak czuła. Jak w swojej pustelni. Zero. Nic. Cisza.
Cii, cichutko. Gdyby Brian tu był, tak właśnie by powiedział. Zamknąłby ją w swoim uścisku, pokołysał przez chwilę, a potem to by wyszeptał, wprost do jej ucha, chcąc ją uspokoić.
Nieświadomie owinęła własne ramiona wokół siebie i przechyliła się z boku na bok, jakby się huśtała. Brian. Brian, Brian, jej Brian, jej własny Brian.
Zaczynała żałować, że tak go potraktowała. Może rzeczywiście to było coś pilnego? Może naprawdę dowiedział się sekundę przed, a ona tak go oceniła… Miała tylko nadzieję, że się nie obraził.
Aż nabrała chęci do życia, więc wstała i powoli, aczkolwiek zdecydowanym krokiem wróciła na górę, siadając po turecku na łóżku. Machinalnie odnalazła w kontaktach jego numer i nacisnęła przycisk wybierania.
- Halo?
- Brian? To ja. Mam nadzieję, że…
- Z tej strony Brian. Zostaw wiadomość. Oddzwonię.
- Och.
Gwałtownie posmutniała. Cóż, skoro oddzwoni, to oddzwoni. Zawsze to robił.
Pozostawało mu zaufać.

Już któryś raz chłopak wstawał i chodził dookoła krzesła, niefortunnie ustawionego praktycznie na środku korytarza. Kolejki do gabinetu lekarskiego ciągnęły się jak sznurek przez, hm, co najmniej połowę szpitala. Co z tego, że był w kolejce jako trzeci, skoro wepchnęły się przed niego cztery kobiety z dziećmi, wręcz błagając o litość i tłumacząc, jak to ich pociechy umierają z bólu i potrzebują NATYCHMIASTOWEJ pomocy lekarza.
Jedno słowo: Aha.
A ja umieram na raka, miał ochotę z przekąsem im odpowiedzieć, jednak się powstrzymał.
Może to i dobrze? Nie chciał mieć na sumieniu jakichś kobiecinek.
Na horyzoncie pojawiła się mama, z kubkiem zimnej wody i połową mandarynki. Natychmiast odstąpił jej miejsca i zabrał się za przechylanie plastikowego naczynia w stronę gardła.
- Och, dzięki ci – odetchnęła, sadowiąc się wygodniej. – Niesamowite, jak ludzie się teraz spieszą. Przepychają się jak idioci, przez to tak długo mnie nie było. I to właśnie przez nich rozlałam wodę trzy razy – wskazała na napój głową i odgarnęła krótkie, czarne włoski do tyłu. – Co robiłeś?
Brian zaśmiał się ponuro.
- Pilnowałem miejsca i ustępowałem w kolejce paniom z bachorami. – spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu jedynie grymas.
- Rozumiem – pokiwała głową, po czym pogrzebała chwilę w torebce. – Aha! Mam – z triumfalną miną wynurzyła z niej zieloną teczkę i otworzywszy ją, wydobyła na światło dzienne jakiś papier. – Zaraz wracam – mrugnęła do niego i wstała, szybkim krokiem podążając do gabinetu lekarza.
Zniknęła w środku dosłownie na sekundę, by potem cała rozanielona wynurzyć się i wrócić do syna.
- Chodź, wchodzimy – oznajmiła, ciągnąc go za rękę.
- Jak to zrobiłaś? – chłopak wciąż był pełen podziwu dla sprytu i umiejętności perswazji matki.
- Cóż… Wystarczy jeden dokument, zaświadczenie o twojej chorobie, no i termin wizyty. Wiesz przecież, że wszyscy cię tu znają i wiedzą o twojej sytuacji, więc teraz jesteś najważniejszy – uśmiechnęła się szeroko, popychając drzwi do przodu i prawie że siłą sadzając Briana na błękitnym, szpitalnym krześle.

Pierwsze słowa matki po powrocie brzmiały:
- Znowu płakałaś?
Istotnie, Sophie leżała na brzuchu w salonie, przed telewizorem, z telefonem w palcach i kilkoma wykorzystanymi doszczętnie chusteczkami i co chwila pociągała nosem. Odwróciła głowę w kierunku rodzicielki i wzruszyła ramionami.
- Oglądałam, ee, smutny film. Nieważne. Po co ci tyle paczek? – zrobiła wielkie oczy na widok kilku, jak nie kilkunastu toreb, szczelnie czymś wypełnionymi.
- Cóż… Zrobiłam od razu zapasy z jedzenia, bo nie będę potem latać po mieście dzień przed dwudziestym czwartym i na zabój go szukać, prawda? – zaśmiała się, nieco zbyt nerwowo i weszła do kuchni, chcąc porozkładać zakupy. – Upieczemy dziś jakieś ciasteczka? – zawołała chwilę później.
Sophie aż usiadła. Szok ogarnął ją całą.
- Ty? Pieczenie? Ciasteczka? O Jezu, czy ja śnię? – jęknęła, łapiąc się za czoło. – Wzywaj pogotowie, mam omamy.
Kobieta znowu się zaśmiała, tym razem jak najbardziej szczerze.
- Już, już, tylko znajdę telefon. – zrobiła słuchawkę z palców, a następnie zaczęła wymieniać w jej stronę adres oraz dane „pacjentki”. – Już jadą – zrobiła poważną minę w stronę córki. Cisza trwała sekundę. Zaraz po niej obie wybuchły niepohamowanym śmiechem, wręcz zginając się w pół.
Dziewczyna przysiadła na skraju krzesła, trzymając się za brzuch.
- O matko. Dawno się nie śmiałam, naprawdę – spoważniała lekko, ale na jej twarzy wciąż widoczny był cień uśmiechu. – Jeśli tylko nie spalimy kuchni, to jasne, możemy piec.
Podniosła wzrok na rodzicielkę i obdarzyła ją pięknym uśmiechem. W tym momencie czuła z nią jakąś dziwną więź, dziwne ciepło, ale mimo tego, że było niekomfortowo, nie chciała tego przerywać.

Godzina szesnasta. Wizyta zakończona.
Brian opuścił sterylnie białe pomieszczenie ocierając niewidzialny pot z czoła i wzdychając. Nienawidził tych kontrolnych badań, przepisywania leków, gadania o niczym. Dzisiejsze spotkanie trwało dłużej niż zwykle, na szczęście to dlatego, iż kolejna wizyta została przesunięta na późniejszy termin. Więcej wolnego, więcej czasu na spotkania z Sophie, pocieszał się w duchu cały czas.
Przed drzwiami na zewnątrz ubrał kurtkę i ciemnobrązową czapkę. Grudzień miał to do siebie, że już o czwartej robiło się ciemno i jeszcze zimniej, więc wkładając rękawiczki, szybko pokonał drogę od szpitala do samochodu mamy, zaparkowanego pod ścianą budynku. Zamknął za sobą drzwi i potarł dłonią o dłoń.
- Jeju, jak zimno – jęknął. – Fatalna pogoda, naprawdę.
Kobieta uśmiechnęła się z współczuciem i na ułamek chwili dotknęła jego kolana.
- Jedziemy prosto do domu czy może masz ochotę zatrzymać się na jakimś śmieciowym jedzeniu albo w jakimś sklepie?
- Hm, chyba nie. Dzięki – lekko się uśmiechnął i zapiął pas bezpieczeństwa.
Silnik ruszył. Nagle coś sobie uświadomił.
- Albo wiesz co? Jest takie jedno miejsce.

Zaparkowali przed dużą posesją, skąpaną już w ciemności zimowego popołudnia. Rzucając tylko krótkie „Zaraz wracam”, Brian wybiegł na zewnątrz i szybko dotarł do drzwi wejściowych. Zadzwonił dzwonkiem trzy razy, zgodnie z jego nawykiem. Chwilę potem otworzyła mu roześmiana kobieta, w brudnym od mąki fartuchu.
- O. Dobry wieczór – skinęła mu głową, wciąż się śmiejąc. – Ty do Sophie, mam rację?
- Nie. Tym razem do pani – ukłonił się szelmowsko, po czym parsknął śmiechem. – Oczywiście, że do niej. Mam prośbę. Mogę ją dziś porwać? Oddam jutro, całą i zdrową. Przyrzekam! Słowo skauta – uniósł dwa palce na wysokość twarzy.
Mama nastolatki udała, że się zastanawia, po czym kiwając głową, zaprosiła go szybkim ruchem do środka.
- Nie stój na mrozie – ostrzegła go, po czym wychyliła się do salonu i dwa razy głośniej wypowiedziała imię Sophie. – No, to zostawiam was samych – mrugnęła do chłopaka i zniknęła w kuchni, skąd dało się słyszeć odgłos zamykania szafek.
Sophie zbiegła po schodach, w wyśmienitym humorze. Pieczenie najzwyklejszych miodowych ciasteczek okazało się nie lada wyzwaniem, po tym jak wyszło na jaw, że niektórych składników po prostu brakuje, więc improwizacja odniosła niespotykanie zabawne skutki. Dawno tak dobrze nie dogadywała się z mamą…
- Hej, skarbie. – z zamyślenia wyrwał ją ten cudowny głos i otoczone rękawiczką palce dotykające jej policzka.
Musnęli się wargami, po czym długo przytulili.
- Ojeju, jesteś – wyszeptała.
- Przepraszam za dziś, naprawdę, tak mi głupio… Mam propozycję na wieczór, ale ostateczny wybór należy do ciebie, księżniczko. Albo idziemy do tej restauracji, w końcu jeszcze nie wycofali nam rezerwacji, albo jedziesz do mnie na całą noc i obżeramy się jak świnie przy komediach, horrorach, thrillerach, czy czymkolwiek co sobie wybierzesz. Więc?
Spojrzał w dół, na jej roześmianą twarz i z trudem powstrzymał się, aby znów ją pocałować.
- Głupie pytanie – naburmuszyła się. – Jasne, że jedziemy do ciebie. Daj mi siedem minut, zaraz jestem z powrotem!
Poleciała na górę, po drodze mrucząc coś pod nosem. Zaśmiał się cicho, kręcąc głową, po czym zdjął buty i wszedł do środka. Zaglądnął do kuchni, zwabiony zapachem świeżo pieczonych ciastek.
- Widzę, że bawicie się panie w kucharki? – zagadnął kobietę.
Odwróciła się i kiwnęła głową, parskając śmiechem. Ruchem dłoni wskazała na bałagan wokół siebie.
- Tak, można tak powiedzieć. Cóż… Chyba trochę przesadziłyśmy z solą i cynamonem, ale możesz spróbować – podsunęła mu tackę z wypiekami.
Ugryzł jedno z okrągłych ciasteczek i dał moment swoim kubkom smakowym, aby oceniły jakość.
- Mm, dobre – oznajmił w końcu, zabierając się za kolejne ciastko. – Naprawdę! – dodał, widząc niedowierzajacą minę mamy Sophie. – Cynamonu faktycznie dużo, ale… - znów ugryzł – pyszne. Mogę tego trochę do domu?
Kobieta zastygła w szoku, po czym wybuchła krótkim śmiechem i zaczęła krzątać się po kuchni, szukając woreczków foliowych.
- Nie wiem, czy chcesz mi tym poprawić humor czy też nie, ale udało ci się – westchnęła, podając zawiniątko. – Kochany jesteś.
- To moja specjalność. – skłonił się.
Usłyszeli odgłos zbiegania po schodach i w wejściu do kuchni pojawiła się przebrana w dużą, białą bluzę Sophie, z niewielką torbą na ramieniu.
- Gotowa! – jej wzrok padł na ciasteczka w dłoni Briana. – Smakują ci? Widzisz, mamo? Nie mnie jedynej! Nie jesteśmy takie złe w pieczeniu – zaczęła się cieszyć jak dziecko.
- Oj, uciekać mi stąd, i to migiem – śmiejąc się, wygoniła ich na korytarz. – Bawcie się dobrze, do jutra – przytuliła jeszcze krótko córkę i patrząc, jak się ubierając, zamknęła za nimi drzwi wejściowe.
Szli do samochodu pod ramię, mając nadzieję, że chociaż to ich rozgrzeje. Robiło się coraz zimniej, a śnieg zaczynał mocniej prószyć. Wpadli do środka i po szybkim przywitaniu się kobiety z Soph, ruszyli.
W drodze do domu chłopaka ściskali się za ręce, nawet na siebie nie patrząc. Wystarczy, że się nawzajem czuli, to było najważniejsze.
Wpadli do domu z prędkością światła, po czym od razu polecieli nastawiać wodę na herbatę. Oparli się plecami o kaloryfer, w dłoniach trzymając parujące kubki. Sophie położyła głowę na ramieniu chłopaka, ówcześnie całując go w policzek.
- No popatrz – westchnęła cicho. – Rano nie miałam ochoty do życia, wyłam jak idiotka, szczerze cię nienawidziłam… A teraz jest idealnie, mogłabym tak umrzeć – uśmiechnęła się delikatnie.
Odłożył herbatę i usiadł naprzeciw niej, chwytając jej dłonie.
- Nienawidziłaś? A to czemu, moja panno? – zrobił surową minę.
- Wiesz… Tak po prostu wszystko odwołałeś. Byłam serio załamana, nieważne, okej – spuściła wzrok, jednak mocniej ścisnęła jego palce.
Objął ją i pokołysał, dokładnie tak, jak wcześniej sobie wyobrażała.
- Cii, nic nie mów – powiedział i pocałował ją, najpierw w czoło, potem w czubek nosa, aby na końcu dotknąć jej zimnych warg. – Kocham cię, wiesz?
Kiwnęła głową ledwo dostrzegalnie.
- Wiem. Zawsze tak będzie, prawda?
Oboje się uśmiechnęli.
- Zawsze.
Zawsze, no tak.
Zawsze.

***
tralalala.
tak coś mnie wzięło na „wspominający” rozdział.
chyba nie jest źle, jedynie trochę za krótko, ale proszę mi wybaczyć, wena przyszła mi dzisiaj znikąd, wreszcie raczyła się pojawić, po nieco mniej niż miesiącu, oh. *brawa dla weny*
poza tym, dokładnie tak chciałam to zakończyć, soł… ja jestem zadowolona.
ofc, mam nadzieję, że Wy też, wiec komentujcie, oceniajcie, krytykujcie, wszystko
miłych wakacji wszystkim, dużo słoneczka i tak dalej, a całej reszcie pisarzy – weny!
buzi.

edit: po dwóch pierwszych komentarzach widzę, że źle to napisałam; to NIE jest ostatni rozdział, a skąd! XD źle to ujęłam w słowach, mój błąd, przepraszam ._. przewiduję jeszcze kilka fragmentów, więc spokojnie! C:

poniedziałek, 30 czerwca 2014

15

Trzymał na kolanach album z ich wspólnymi zdjęciami. Trzymając się za ręce w parku, piknik na plaży, w drodze na wakacje, ze świadectwami na zakończeniu roku, na urodzinach. Było im razem tak dobrze, dlaczego zrezygnowali z bycia ze sobą?
Wstał i przetarł twarz dłonią. Spojrzał na siebie w lustrze i posłał sobie pełne niechęci spojrzenie.
- Brian – zaczął ponuro. – Jesteś totalnym matołem.
Na powrót chwycił w dłonie gruby album i szybkim ruchem go zatrzasnął. Bolało patrzenie na jej śliczną twarz, bolało wspominanie, a najbardziej przeszkadzało mu uczucie, że to on wszystko zniszczył, bezpowrotnie i nieodwracalnie.
Taak. No ale przecież sam chciał, czyż nie? Już nie mógł tak dłużej żyć, nie mógł żyć z poczuciem, że będąc przy niej jeszcze chwilę dłużej, zaraz ją zrani, odchodząc. Przecież był chory, nieuleczalnie chory, a śmierć mogła złapać go w każdej możliwej sekundzie. Gdyby wciąż byli razem, a on nagle pozostawiłby całe swoje życie bez słowa, gdzieś za sobą, ta cudowna i niesamowita osóbka, jaką była Sophie mogłaby się już nie pozbierać. To dlatego z nią zerwał.
Nic nie wiedziała o raku i niech tak pozostanie. Te wszystkie badania, terapia, pochłaniały większość jego wolnego czasu. Już kończyły mu się wymówki. Projekt z chemii? Och, jasne, zajmie mi to kilka dni, więc do czwartku jestem niedysponowany. Babcia przyjechała, matka mi nie wybaczy, jeśli nie spędzę z nią czasu. Muszę zająć się siostrą, ma gorączkę. Przepraszam, nie mogę się z tobą spotkać.
Zaśmiał się nerwowo, wyłamując sobie palce. Nie mówiła mu nigdy, że ją ranił, tak ją odtrącając. Za to dzień w dzień powtarzała, jak bardzo go kocha. I to uwierało go najbardziej, bo przecież odchodząc, ale tak już na zawsze, wypaliłby gigantyczną dziurę w jej sercu.
- Postąpiłeś słusznie – tłumaczyła mu wtedy mama. – Zapomni. Po prostu daj jej czas.
Parsknął teraz śmiechem. Mama jak zawsze wiedziała co i kiedy powiedzieć. Niezastąpiona i najlepsza.
Taak, no więc zostawił ją, kończąc ich związek na brzegu klifu. Jaki idiota by tak postąpił? Gdyby tylko Sophie chciała, mogłaby od razu z niego skoczyć, odejmując sobie ból. Na szczęście nic takiego się nie stało. Dopiero kilka miesięcy później dowiedział się o jej nieudanej próbie samobójczej. Ile razy po tym incydencie trzymał telefon w dłoni, już prawie wybierając jej numer? Ile to razy ubierał buty i stawał gotowy w przedpokoju gotowy biec, aby błagać i przepraszać ją na kolanach, całując ją po dłoniach? Ile to razy…?
A teraz sama do niego zadzwoniła, prosząc o spotkanie. Zaakceptował termin, z pozoru chłodnym tonem oznajmiając, że zgoda, że znajdzie dla niej czas. Jednak wewnątrz już skakał z radości, już płakał z tęsknoty, już nie mógł się doczekać.
I miało to nadejść jutro. Jak gdyby nigdy nic, jak starzy kumple mieli spotkać się przed kręgielnią. Może nawet pójdą zagrać? Ha. Sopnie nigdy nie lubiła tego sportu, więc było to wątpliwe, jednak kto wie? Od ich ostatniego spotkania minęło ponad dwa lata, skąd miał wiedzieć, jak teraz toczyło się jej życie?
Wiedział jednak, że ma chłopaka i że cholernie go kocha. Ćwiczył już przed lustrem obojętny ton, na wypadek gdyby zaczęła coś o nim mówić. Na zewnątrz twarda maska, wewnątrz łzy i ból. Od zawsze taki był. Musiał do perfekcji nauczyć się grać w tym przedstawieniu, zwanym życiem, z aktorami, którzy nie wiedzieli o jego życiu nic, całkowicie nic. Śmiał się, chował cały strach przed śmiercią i cierpienie. Nikt nic nie wiedział i nie miał wiedzieć. Dowiedzą się, gdy wreszcie zniknie z tego chorego świata.
Miał raka. Czy to nie brzmi strasznie?

Kręgielnia. Boże. Co jej przyszło do głowy, żeby się tam umawiać?! Przecież była to dyscyplina, do której miała silny uraz, od dzieciństwa. Wciąż pamiętała, jak to jako czteroletnia dziewczynka potoczyła się po torze razem z kulą, boleśnie łamiąc sobie prawy piszczel. I co? I nikt nie powie, że uprzedzenie nie miało żadnego wytłumaczenia. Może wizja tej sytuacji wydawała się komiczna, wtedy jednak był to najgorszy dzień jej życia i nigdy już nie weszła do tego miejsca. Słysząc „kręgle” dostawała palpitacji serca i coś nieprzyjemnego naciskało na jej żołądek. Niee, to zdecydowanie nie dla niej.
A teraz co? Miała czterdzieści minut, żeby dotrzeć pod to znienawidzone przez nią miejsce w mieście. Genialnie, brawo. Urządziłaś się cudownie.
Zerknęła na siebie. Wyglądała… ładnie. Nie mogła powiedzieć, że była piękna, bo podeszłoby to niewątpliwie pod próżność, jednak podobała się sobie. Cała w ciemnych barwach, jak prawie zawsze. Dmuchnęła w opadające na czoło włosy i poczochrała jeszcze trochę fryzurę, dodając jej więcej niedbałości, tak, jak lubiła.
Chwilę mocowała się ze sznurówkami glanów i w końcu wyszła na zewnątrz, owijając sobie wokół szyi szalik.
A więc, mieli oficjalnie grudzień, od dzisiaj. Sklepy już zaczynały być obwieszane w światełka, wizerunki brodatych Mikołajów i wesołych reniferów ze świecącymi nosami. Co za tandeta. Że też ludzie nie umieli poczekać do dwudziestego czwartego i bombardowali ludzi świątecznymi ozdobami od połowy listopada? Bez sensu.
Sophie minęła kwiaciarnię. Wejścia prawie nie było widać spod tych wszystkich kolorowych, neonowych choinek i zwisających spod sufitu bombek. Westchnęła i odwróciła wzrok. Nie lubiła świąt.
Dotarła na miejsce cztery minuty przed czasem. Ostrożnie się rozejrzała, czy przypadkiem Brian już nie przyszedł i dała nura za najbliższe drzewo. Przecież nie będzie czekała na chłopaka, prawda?
Kilka razy sprawdzała na zegarku, czy naprawdę jest już trzecia i czy przypadkiem nie przyszła za późno bądź też za wcześnie. A może chłopak też gdzieś się chował, czekając do pełnej godziny? Zachichotała, wyobrażając sobie nastolatka kucającego za ławką i nerwowo się rozglądającego.
Właśnie wtedy usłyszała jakiś trzask niedaleko od siebie i przed wejściem do budynku pojawił się on, ubrany w dopasowany czarny płaszczyk. Rozejrzał się i przeczesał włosy palcami. Chyba wychudł. I urósł. A na pewno był bardziej przystojny. Sophie szybko oceniła go z góry na dół, po czym wstała, otrzepała spodnie ze śniegu i niespiesznie zaczęła iść w jego stronę.
Oho, zauważył ją i macha. Uśmiechnij się, idiotko. No, wykrzyw te usta.
- Hej.
- Cześć, Sophie.
A więc tak wyglądało powitanie byłych? Okej, mogło być gorzej.
- Ślicznie wyglądasz – uśmiechnął się.
Dygnęła. O Boże, co ona właśnie zrobiła? Czy ona naprawdę zachowała się jak dziecko z podstawówki?!...
- Dzięki. Ty też niczego sobie – wypaliła od razu, nawet się nie zastanawiając nad odpowiedzią.
Parsknął śmiechem i uciekł spojrzeniem w bok.
- Chcesz… Chcesz się gdzieś przejść? – machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Kręgle dalej cię nie interesują, co?
Czuła, że się czerwieni.
- Tto znaczy… Jeśli chcesz, to wiesz, ja… Nic przeciwko…
- Dobra, rozumiem. Odpuszczamy kręgle – pochylił głowę w prawo, zgodnie z jego nawykiem i zmrużył nieco oczy. – Masz ochotę napić się czegoś ciepłego? Gorąca czekoladka, jesteś za czy przeciw?
Pokiwała energicznie głową, dbając jednocześnie o to, by nie wyjść na jakąś pustą laskę, która tylko naciąga na postawienie jej napoju.
- Z chęcią się skuszę. – uśmiechnęła się jak najdelikatniej umiała i obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. – To… Gdzie ta kawiarnia?
Chwilę musiał się zastanowić, w końcu wskazał palcem na lewo, na wielki, mieniący się światełkami budynek.
- Bardzo przyjemne miejsce. Chodź, będziemy tam w kilka minut.
Ruszył wolno przed siebie, walcząc sam ze sobą, aby nie złapać jej za rękę i nie objąć jej kruchego ciałka.
Szli w milczeniu. Śnieg skrzypiał za każdym razem, kiedy stawiali na nim kroki. Ludzi w mieście było dość sporo i co chwilę byli potrącani przez przypadkowych przechodniów. W końcu na Sophie wpadł jakiś mężczyzna, obładowany paczkami i torbami. Oczywiście, oboje upadli, a siatki rozjechały się po całym chodniku.
- O matko, bardzo przepraszam – jęknęła dziewczyna, zbierając pakunki.
- To moja wina, kompletnie nie widziałem, gdzie idę, przepraszam – facet wstał, masując sobie obolałą kość ogonową i z wdzięcznością przyjął od nastolatki pozbierane siatki. – Dziękuję – uśmiechnął się promiennie i zmarszczył czoło. – I przepraszam jeszcze raz.
- Nie ma za co – Sophie odwdzięczyła się tym samym i przyspieszyła kroku bojąc się, że wybuchnie śmiechem jeszcze przy tym mężczyźnie.
Kiedy wraz z Brianem znaleźli się w bezpiecznej odległości, w końcu nie wytrzymała i przez dobrych kilka minut nie mogła się uspokoić. Chłopak sam zaczął w końcu chichotać.
- Już dobrze? Głęboki, oczyszczający wdech… - zademonstrował, o czym mówił, nabierając głęboko powietrza, na co Sophie jeszcze bardziej zaczęła się śmiać i aż oparła się o drzwi jakiegoś sklepu.
- Błagam, już dość – wysapała, w przerwach między chichotem. – O rany. – jęknęła w końcu, kiedy udało jej się uspokoić. – Taak, to było coś. Potrzebowałam śmiechu, bardzo.
Brian wyczuł, że nie powinien o nic teraz pytać, tylko po prostu się uśmiechnąć i chwycić ją lekko pod łokieć.
- Gorąca czekolada czeka – przypomniał tylko i ruszył przed siebie.
Reszta drogi minęła im już, na szczęście, na rozmowie. Znowu dużo się śmiali, opowiadali, nawet wspominali. Kiedy weszli do środka lokalu, od razu uderzyło w nich przyjemne ciepło. Sophie pobiegła zająć stolik przy kaloryferze, a chłopak złożył zamówienie na dwie czekolady i małego piernika. Usiadł naprzeciwko dziewczyny i z lekkim uśmiechem przypatrywał się, jak ogrzewa skostniałe dłonie przy grzejniku. Przymknęła oczy, odgarniając ruchem głowy niesforny kosmyk, który zaczepił się na jej twarzy. Brian musiał usiąść na rękach, żeby własnoręcznie go nie strącić.
W końcu pojawił się kelner z tacą i życząc smacznego, postawił przed nimi czekoladowy deser. Sophie uśmiechnęła się znad talerzyka i zamoczyła usta w napoju. Pokiwała głową z uznaniem.
- Faktycznie, świetna.
Wypiła większy łyk i odstawiła naczynie od ust. Wokół nich powstały czekoladowe wąsy, które przyprawiły Briana o cichy śmiech. Zmarszczyła brwi.
- Ubrudziłam się? No jasne…
Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu serwetek, na próżno jednak. Chłopak w tym samym czasie wyjął swoje chusteczki i nachylił się nad stolikiem, aby otrzeć twarz dziewczyny. Zrobił to niesamowicie delikatnie, po czym musnął opuszkami palców jej policzek i spojrzał jej nieśmiało w oczy.
- Już. Czyściutka.
- Dziękuję. – wyszeptała i aby zająć czymś ręce, zaczęła kroić ciasto, może nawet zbyt energicznie, bo chwilę później jego połowa, cała pokruszona leżała na całym stole.
Ukryła twarz w dłoniach, głęboko wzdychając.
- Nic mi nie wychodzi – dobiegło zza zasłonki, którą sama sobie stworzyła. – Nawet nie umiem pokroić głupiego piernika.
Mówiła coś jeszcze, ale zbyt cicho. Chłopak spojrzał na nią zatroskany i zaczął kroić swoją porcję. Następnie zamienił talerzyki, szybko zebrał okruszki i dotknął jej ramienia, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
- Zobacz, wcale nie. Bardzo ładnie ci to wyszło.
Zerknęła na talerz. W sekundzie wszystko zrozumiała i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Następnie nieco spoważniała i zabrała się za konsumpcję.
Chłopak przyglądał jej się oczarowany. Kiedy podniosła wzrok, napotkała jego oczy, wpatrzone w nią jak w obrazek. Przełknęła to, co miała w ustach i nieco zaniepokojona otarła usta.
- Znowu jestem brudna, że tak patrzysz?
- Co? Nie, nie – zaoponował, poprawiając się na siedzeniu. – Ja tylko… patrzę. Jesteś strasznie słodka, wiesz? – zaśmiał się.
- No dobra, dobra, nie podlizuj się. I tak się z tobą tym piernikiem nie podzielę. – jakby na potwierdzenie, przysunęła talerz bliżej siebie.
Udał obrażonego.
- Ale, tak naprawdę, to mój kawałek, zdajesz sobie z tego sprawę?
Przez moment oboje udawali oburzonych i złych, ale w końcu poddali się i równocześnie wybuchli śmiechem.
- Szczerze? Myślałam, że to spotkanie będzie takie drętwe, że nie będzie w ogóle tematów do rozmowy, a tu proszę. Bawię się tak świetnie, że po ostatnich zdarzeniach aż zaczynam wątpić, czy to naprawdę ja – uśmiechnęła się jednym kącikiem ust i odwinęła szalik. – Uch, zaczyna mi być ciepło.
Spojrzał na nią z uwagą. Nim zdążył ugryźć się w język, wyrwało mu się:
- Jakie to ostatnie zdarzenia?
Z westchnieniem na niego spojrzała i pokręciła głową, ledwo dostrzegalnie.
- Nieważne.
- Przepraszam, tak wyskoczyłem, nie powinienem… - zaczął się gorliwie tłumaczyć, gestykulując przy tym rękami.
Uśmiechnęła się, doskonale pamiętając, że kiedy był podenerwowany, zawsze się tak zachowywał. Złapała jego lewą dłoń i pogładziła ją kciukiem.
- Ej, spokojnie. Przecież nic się nie stało. Oboje żyjemy, prawda? A to sukces. Niczym się nie przejmuj.
- Okej, już się uspokajam. – zamknął oczy na ułamek sekundy i wziął głęboki oddech. Tak już miał, stresował się byle czym i potem serce biło mu szybciej przez kolejne kilkanaście minut.
Zatroskana dziewczyna aż wstała i usiadła na kanapie obok niego, obejmując go delikatnie ramieniem.
- Co się dzieje? Źle się czujesz? – zapytała, bo chłopak zrobił się blady jak ściana.
- Słabo mi – wyszeptał jeszcze i stracił przytomność, osuwając się po kanapie.


- Brian ma raka kości, wiesz? A ja nic o tym nie wiedziałam. Nic mi nigdy nie mówił. Podobno chciał mnie uchronić przed cierpieniem, gdyby zmarł. – zaśmiała się gorzko. – A ja cierpiałabym tak czy siak.
Mama objęła ją mocno i pozwoliła, żeby wtuliła mokrą od łez twarz w materiał koszulki. Głaskała ją po plecach od kilkudziesięciu minut i jeszcze się nie odezwała, pozwalając córce opowiadać.
- Boję się o niego – szepnęła. – Nie chcę, żeby odchodził. A to już zaawansowane stadium choroby, ma jakieś poważne przerzuty do kości, nie wiem o co chodzi, ale to chyba… Ciężka sprawa – dodała ciszej i już nie trzymała dłużej łez.
Rozkleiła się jak mała dziewczynka i z bezradności siedziała teraz obok mamy, wypłakując jej smutki. To nie miało tak być! Mieli odnowić ze sobą kontakt, mieli naprawić to, co się między nimi zepsuło, więc on nie mógł tak po prostu zniknąć!
- Oliver o nim wie? – kobieta zadała tylko jedno pytanie i cierpliwie czekała, aż córka się uspokoi i wytrze nos.
- Nie. To znaczy; wie, że ktoś taki istnieje, że byłam z nim, ale nic o tym spotkaniu. Chciałam mu mówić, ale… - znowu się rozpłakała.
Minuty mijały im w ciszy, od czasu do czasu przerywane tylko pociągnięciami nosem i odgłosem wyciąganej chusteczki. W końcu kobieta nabrała głęboko powietrza i odezwała się niepewnie:
- Musisz teraz być przy Brianie. Z tego, co opowiadałaś wynika, że wciąż może coś do ciebie czuć i na pewno nie może teraz zostać sam. Zaufaj mi i dotrzymuj mu towarzystwa, musisz mu pomóc jak nigdy wcześniej. A Oliverowi powiedz szczerze, wyjaśnij co się stało i od razu się usprawiedliw, że będziesz więcej czasu spędzała z Brianem.
- To nie takie proste – załkała. – Nie mogę teraz zostawić Oliego, odnowiliśmy kontakty i jest dobrze…
Mama zmarszczyła czoło.
- Jak to, odnowiliście? Była jakaś kłótnia, o której nie wiem?
Dziewczyna parsknęła.
- Jak miałam ci mówić, skoro znowu totalnie mnie olałaś… Zresztą, to już jest zamknięty temat. Ale teraz jest dobrze, a jeśli powiem mu, że teraz go opuszczam na Bóg wie ile, to nie wiem sama jak zareaguje…
- Przecież możesz mieć innych znajomych – oburzyła się mama i delikatnie strącając dziewczynę z kolan wstała i skrzyżowała ręce. – Nie ma prawa zakazać ci się spotykać z innymi.
Sophie coś uderzyło. Przecież kilka dni temu to samo mówiła chłopakowi, kiedy opowiedział jej o spotkaniach z Jess...
- Masz rację. – nastolatka również wstała i otrzepała spodnie. – Nie ma prawa. A teraz idę do niego zadzwonić.
Pobiegła na górę od razu łapiąc w rękę telefon. Widząc trzynaście nieodebranych połączeń, coś ją tknęło. Znieruchomiała na chwilę, po czym z szybkością światła zaczęła odblokowywać telefon. Z nerwów upuściła go i wreszcie drżącymi dłońmi narysowała kod.
Trzynaście nieodebranych od: Brian.
Poczuła się, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w brzuch. Odzyskał przytomność?! O Boże, ale kiedy, jak, dlaczego dopiero teraz to zobaczyła…
Odsłuchała wiadomość na skrzynce, w której chłopak przepraszał za nieudane spotkanie. Zaśmiała się, czując już łzy w oczach. Przepraszał za to, że zemdlał? Że był chory?
Prosił, aby przyszła, w miarę możliwości, bo ma jej coś do powiedzenia. Czyżby mama miała mieć rację? On mógł wciąż coś do niej czuć?
Napisała krótkiego smsa do Olivera, że dzisiaj będzie poza zasięgiem i nie będzie możliwości kontaktu z nią. Sama ubrała się najszybciej, jak umiała i nic nie mówiąc zdumionej mamie, wypadła prosto na podwórko.
Biegnij, szybciej. No biegnij, tłukło jej się w głowie. Wiadomość i ostatnie połączenie pochodziło sprzed trzydziestu siedmiu minut, potem już się nie odzywał. Zaczynała się poważnie martwić, bo teraz też nie odbierał telefonu.
Do recepcji szpitala wpadła jak burza i rzucając tylko jego nazwisko, a jednocześnie drugim uchem wyłapując numer sali i jeszcze jakieś słowa, których analizą nie miała zamiaru zaprzątać sobie głowy, pobiegła po schodach, nie chcąc tracić czasu na czekanie na windę. Pokój 408… Jest. Na końcu długiego korytarza. No oczywiście. Nie mógł być chociaż troszkę bliżej?
Chłopak, blady jak ściana, leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, okryty białym pledem. Kilka dziwnie wyglądających i odstraszających swoim wyglądem maszyn sterczało z wszystkich czterech końców pokoju. Sophie uchyliła drzwi o kilka milimetrów i zamarła na jego widok. W niczym nie przypominał tego roześmianego, rumianego Briana z popołudnia. Wyglądał teraz, jakby ktoś dosłownie wyjął z niego życie i zamiast tego włożył do środka osobę z przysłowiową jedną nogą w grobie. Otworzyła szeroko oczy, starając się odnaleźć w nim chociaż odrobinę życia.
Podeszła do łóżka i pogładziła kciukiem wierzch dłoni.
- Już jestem – wyszeptała. – Będę tu, aż się nie obudzisz. Będzie dobrze, Brian. Obiecuję.

Niestety, w owej sali pobyła jedynie dziesięć minut, gdyż po tym do środka wparowało kilka pielęgniarek z lekarzem w podeszłym już wieku i grzecznie, acz stanowczo została wyproszona na zewnątrz na czas niezbędnych badań.
Usiadła na ławeczce i pochyliła głowę między kolana. Nigdy nie przypuszczała, że choruje na takie cholerstwo, przecież zawsze był taki radosny, miły, tak bardzo cieszył się życiem…
…w obawie, że nie zostało mu go już zbyt dużo.
Znów poczuła łzy pod powiekami i przetarła je kilka razy, tym samym rozmazując na połowie twarzy czarny tusz. Dlaczego nic nigdy nie widziała?! Przecież musiał jeździć do szpitala, brać leki, cokolwiek…
Znikąd przed jej załzawionymi oczami przewinęło się kilkanaście wizji. Podczas każdej jednej Brian wymigiwał się od spotkań, cały czas wymyślając inne, skomplikowane wymówki.
- O Jezu – wyszeptała.
W sekundzie pojęła dosłownie wszystko. Nie chciał jej ranić, odchodząc. Dlatego zerwali, dlatego wszelki kontakt z nim został jej odebrany, dlatego po prostu miała zapomnieć.
- Sophie? – dziewczęcy głos rozległ się po korytarzu, rozbrzmiewając nieprzyjemnym, dudniącym echem.
Nastolatka podniosła głowę i ponownie potarła powieki, aby wyostrzyć pole widzenia. Jessica podeszła bliżej i z zaniepokojeniem spojrzała na jej twarz.
- Płakałaś? – zapytała poważnie, siadając na ławce stojącej po drugiej stronie korytarza.
Sophie wzięła kilka głębokich wdechów, aby znowu nie wybuchnąć płaczem, wbiła wzrok w swoje kolana i kiwnęła głową.
- Co tu robisz? – dociekała ruda.
- Mój… przyjaciel jest chory – odpowiedziała wymijająco. Ostatnie o czym marzyła to rozmowa z nią.
- Przykro mi – szepnęła. – Ja przyszłam tylko po wypis.
Chwila milczenia. Sophie podniosła w końcu wzrok.
- Jak ręka? – głową wskazała na wymienioną kończynę, spoczywającą w gipsie.
Jess machnęła tą zdrową i uśmiechnęła się.
- Jak to złamanie. Boli, ale da się wytrzymać. – przekrzywiła lekko głowę i westchnęła. – Nie bądźmy dłużej wrogami, okej? Rozmawiałam ostatnio z Olim, mówił, że opowie ci o naszej rozmowie… Wywiązał się z tego?
Brunetka natychmiast pokiwała głową. Ach, czyli jednak o niej dyskutowali. Jak uroczo.
- Mówił, że będziecie się spotykać – zaczęła powoli. – Nic więcej nie wiem. Jednakże, nie mogę mu wybierać ludzi, z którymi będzie spędzał czas, prawda? – zaśmiała się ponuro. – Życzę wam… Hm, co się mówi w takich momentach? No, aby wasza przyjaźń przetrwała wieki, bla, bla, bla. – poruszyła palcami tak, by imitowały otwierające i zamykające się usta. Jessica zachichotała, po czym podniosła się i usiadła obok Sophie. Objęła ją delikatnie ręką i na ułamek sekundy położyła głowę na jej ramieniu.
- To bardzo miłe z twojej strony, doceniam to, uwierz. Ech, a co… z ojcem? – niemal wypluła to słowo.
- A co ma być? Żyje gdzieś ten gnojek i mam nadzieję, że w życiu go już nie zobaczę – odburknęła. – Za bardzo mnie zniszczył.
Jessica przytaknęła w zamyśleniu.
- Mnie też. Przybijamy high five? – uśmiechnęła się i wyciągnęła lewą dłoń.
Sophie przez chwilę wpatrywała się w długie, chude palce dziewczyny, w końcu musnęła je swoimi. Spojrzała na nią przepraszająco i westchnęła, czując nadchodzący znowu ponury humor.
- Jess, przepraszam cię, nie jestem dzisiaj totalnie w nastroju. On… - kiwnęła głową w stronę sali Briana. – To dla mnie za dużo. Mam prośbę, mogłabyś skontaktować się z Oliverem? Powiedz, że… hm, że nie miałam czasu do niego napisać, sprawa wynikła tak nagle i…
- Może sama mu to powiesz?
Oliver pojawił się znikąd. Podszedł kilka kroków bliżej i spojrzał z góry na dziewczynę. Wstała gwałtownie, zrzucając z kolan płaszcz.
- Oli – szepnęła. – Ja… przepraszam, ale coś mi wypadło, a teraz…
- Widzę – odparł oschle. – Miło, że od paru dni nie dawałaś znaku życia. Martwiłem się jak cholera.
- Przecież wiesz, gdzie mieszkam, można było się pofatygować! – syknęła. – Jeżeli naprawdę ci na mnie zależy, musisz to okazać, zastanów się nad tym!
- A może już mi na tobie nie zależy, wzięłaś to pod uwagę?
Zamilkł na kilka sekund, aby zebrać myśli i wziąć oddech potrzebny do kolejnej przemowy. Spojrzał kątem na oka na Jessikę, która pojmując wszystko w moment, zaczęła się wycofywać, bąkając coś o wypisie.
- Sophie. – zaczął delikatnie. – Kochana moja Sophie. Nigdy nie będziesz miała takiego kolorowego życia, wiesz? Myślisz pewnie, że wszyscy tylko marzą o tym, żeby ci usługiwać, pomagać ci w dosłownie każdej chwili, skakać u twoich stóp i płaszczyć się przed nimi tylko po to, żeby ci dogodzić, co? A ja? Oczekujesz, że będę sterczał pod twoim domem, a ty tylko będziesz patrzeć na to z okna i się ze mnie śmiać? Myślisz, że nie wiem, co o mnie w duszy sądzisz? Kiedyś odejdę i zostaniesz sama, a co wtedy? Myślałaś kiedyś o tym z tej perspektywy?
Umilkł, widząc przerażenie w oczach nastolatki. Cofnęła się pół kroku i zasłoniła usta dłonią.
- Nie poznaję cię – wyszeptała ledwo słyszalnie. – Gdzie jest mój Oli, ten idealny Oli? Co się z nim stało? To Jessica cię tak zmieniła? Odpowiesz mi, czy to za duży wysiłek? Żeby raz w życiu być ze mną szczerym?
- Nie wiesz co mówisz – warknął. – Robię dla ciebie wszystko, co wydaje mi się odpowiednie. Skrzywdziłem cię kiedyś? No powiedz, zrobiłem ci krzywdę, zgwałciłem, pobiłem? Ty też mi odpowiedz, skarbie. Słyszysz co w ogóle mówisz?
Sophie pokręciła głową, chwytając palcami garście włosów. Osunęła się na podłogę i rozszlochała się na dobre.
- Gdzie byłeś ostatnio? Gdzie byłeś? – załkała, odsłaniając rękawy bluzy.
Ręce, calutkie pokryte czerwonymi jeszcze bliznami dosłownie zatrzymały w Oliverze akcję serca. Stanął jak sparaliżowany, tracąc grunt pod nogami.
- Co to jest? – wyszeptał.
- Mój ból, tak cholernie chciał wydostać się na powierzchnię – odpowiedziała równie cicho i czym prędzej zasłoniła przedramiona. – Idź stąd. Idź, znajdź Jessikę, bądźcie sobie szczęśliwi. Zasługujesz na kogoś takiego jak ona, a nie taką porażkę, jak ja. Idź.
Zatoczył się lekko na nogach i podparł się o ścianę. Przymknął oczy, czując napływające pod powieki czarne mroczki i zaczął liczyć do dziesięciu.
- Nigdzie się nie wybieram. Tobie trzeba do cholery pomóc, nie widzisz tego? Masz jebany problem, a ja nic nie mogę z tym zrobić, myślisz że teraz tak po prostu cię zostawię?!
- Oliver… - Jessica pojawiła się nagle i pociągnęła go na ławkę.
Sophie podniosła na nią leniwie wzrok i zaraz spuściła go na dół. Wstała, chwyciła płaszcz i jeszcze raz blado się uśmiechnęła.
- Życzę wam szczęścia – rzuciła i zniknęła w sali Briana.
Jessica objęła Olivera, wtulając się w jego klatkę piersiową. Wciąż stał jak spetryfikowany, chyba nawet nie oddychał. Spojrzała na niego zaniepokojona i pomachała dłonią przed jego oczami.
- Żyjesz?
Zamrugał kilka razy.
- Przykro mi – wyszeptała, gładząc jego policzek. – Ona…
- Muszę pobyć sam – powiedział bezbarwnym tonem i wyrwał się z uścisku dziewczyny. – Zadzwonię.
Wyszedł ze szpitala tak szybko, jak się dało. Nigdy w życiu nie chciał mieć nic wspólnego z tym miejscem.


***
proszę bardzo, 15.
tak na rozpoczęcie wakacji :)
swoją drogą; mam nadzieję, że wszyscy spędzicie je świetnie, że pogoda dopisze, itd, itd. u mnie niestety deszcz i zimno, soł z braku pomysłów na spędzenie czasu piszę i piszę c:
misie, komentarze, plis :((
kocham.


niedziela, 8 czerwca 2014

14

Można by pomyśleć, że wszystko zacznie się od nowa. Że Sophie znów wyląduje w szpitalu, że posądzą ją o próbę samobójczą, że wszystko się powtórzy.
A gdzie tam.
Dziewczyna śmiejąc się przez łzy, dekorowała swoją rękę nowymi bliznami, kompletnie się niczym nie przejmując. Wszystko wróciło, wszystkie wspomnienia, to, co robiła ze swoim ciałem kiedyś. Było znów tak samo, znów siedziała na podłodze usłanej szkłem, łzami i krwią i zadawała sobie przyjemny ból.
Ale przecież nie mogła być aż taka głupia, żeby dać się teraz przyłapać matce!
Otworzyła kosmetyczkę. Od zawsze chowała tam bandaż, wreszcie miał okazję się przydać.
Otarła łzy. A kto mówił przed chwilą, że nie będzie dziś płaczu? Ha, była taka słaba i beznadziejna.
Owinęła rękę. Nawet tak bardzo nie bolało. Spuściła rękawy na sam dół i zabrała się za sprzątanie. Żeby tylko matka nie weszła, żeby nie weszła, powtarzała w głowie jak mantrę.
Akurat miała szczęście, bo kobiecie ani przez myśl nie przeszło, żeby zajrzeć do córki. Siedziała przy stole z poczuciem, że znów wszystko psuje i wolała teraz się do niczego nie wtrącać. Słyszała oczywiście jakiś huk w pokoju Sophie, ale nie, nie będzie się wpychać. Znowu tylko będzie darcie i bezsensowna kłótnia. Po prostu trzeba to przeczekać i dać się sytuacji uspokoić.
Dziewczynie udało się wszystko mniej więcej uprzątnąć, wskoczyła więc z powrotem do łóżka i przykryła się kocem. Trzęsła się z zimna, dłonie miała zimne jak lód. Zdrętwiałe palce ledwo co podsunęły okrycie pod brodę i pozwoliły choć trochę wchłonąć ciepło. Przymknęła powieki, a spod nich wypłynęła jedna, samotna łza.
Gdzie był Oliver, kiedy naprawdę go potrzebowała?
Dlaczego jeszcze jej nie odwiedził?
Naprawdę miał ją gdzieś?
To bolało.
Telefon leżał zdecydowanie za daleko, nie będzie się przecież fatygować i na powrót zagłębiać się w środek tego zimnego pokoju, kiedy tu wreszcie zaczęła się ogrzewać. Trudno.
Starała się zasnąć, naprawdę się starała. Zamykała oczy, nuciła jakąś bezsensowną, wolną melodię, wyobrażała sobie deszcz, nawet posunęła się do tego idiotyzmu, jakim jest liczenie skaczących owiec. Kiedy w końcu obraz owych zwierząt przybrał zakrwawione oblicza i zamiast przez płot, skakały przez płonącą obręcz, otworzyła szeroko oczy.
Wow, była już noc.
Przeleżała tak kilka godzin, wywnioskowała to z padającego przez okna promienia księżycowego. Pełnia, czyli kolejna bezsenna noc.
Może faktycznie przydałby się telefon, mruknęła do siebie w myśli i wyciągnęła rękę w stronę biurka, usiłując go dosięgnąć. Opuszkami palców przyciągnęła go do siebie i zamknęła w uścisku dłoni. Westchnęła. No super, telefon jest, i co teraz? Będzie szukać jakichś dennych opowiadań czy zacznie męczyć kogoś (czyt. Olivera) smsami?
Żadne z powyższych.
Otworzyła notatki i zapisała dzisiejszą datę.

Oliver usnął w ramionach Jessiki, która nieprzerwanie głaskała go po ciemnej czuprynie. Kiedy do niej przyszedł, bez słowa się przytulili i trwali tak dość długo. Oboje nie rozumieli jeszcze, co działo się w ich głowach i czemu nagle myśli wypełnione zostały tą drugą osobą. Coś było nie tak, ale to teraz nie było aż tak istotne, żeby zawracać sobie głowę rozwiązaniem tego.
Chłopak między wybuchami płaczu i złości w skrócie opowiedział Jess, jak to nie przespał kolejnej nocy wspominając związek z nią, jak rano marzył tylko o tym, by jej dotknąć, usłyszeć jej głos. Kiedy zapinając guziki koszuli o mało co nie zemdlał, bo nieustannie przed oczami stawał mu ten cholerny rozpędzony autobus i wbiegająca na jezdnię Jessica… Teraz wreszcie zasnął, zmęczony całym dniem, a dziewczyna pochylała się nad nim i czule wodziła palcami po jego twarzy i szyi.
Nie mogła zaprzeczyć, że go kochała. Kochała, bardzo, ale po tym, jak wstąpił w związek z Sophie czuła, że to koniec. Przecież widziała, jak na siebie patrzyli. Widziała ich wiecznie splecione dłonie i tak bardzo szczere uśmiechy. Tęskniła za tym, kiedy to taki uśmiech przeznaczony był wyłącznie dla niej, kiedy nie dzieliła Olivera z nikim innym.
Cierpiała za każdym razem, kiedy słyszała imię Sophie, nieważne, czy chodziło o tą konkretną czy jakąś inną przypadkową dziewczynę. Po prostu czuła ból rozdzierający jej serce, ale nie chciała być słaba. Chciała pokazać wszystkim, jak bardzo potrafiła sobie z tym poradzić i jak bardzo mogła być silna.
A teraz? Teraz znów mogła trzymać go w ramionach, odgarniać kosmyki włosów z czoła i patrzeć, jak głęboko oddycha, jak niespokojnie rzuca się przez sen. Nareszcie. I tak było dobrze.

Rano dzień okazał się dżdżysty i od samego rana wypełniony kroplami deszczu spadającymi z nieba. Wtorek, kolejny, nużący dzień tygodnia.
Pierwszy raz w życiu Sophie chciała iść do szkoły. Nieważne, że jej piekące gardło prawie nie pozwalało jej mówić. Nieważne, że była wręcz pewna, że mama zatrzyma ją siłą. Nieważne, że słaniała się na nogach.
Nie mogła spędzić kolejnych dwudziestu czterech godzin w pokoju, zamknięta w tych ponurych czterech ścianach. Zbyt wiele dni nauki opuściła, żeby teraz po prostu leżeć, przykuta do łóżka, bez możliwości ruchu i samodzielnego decydowania.
Uznała, że wstanie i po prostu wyjdzie. Ubrała się ciepło, do torby wrzuciła jakieś przypadkowe zeszyty, nie zawracała sobie głowy sprawdzeniem planu, i zeszła na dół. Mama chyba jeszcze spała, więc bez zbędnych problemów wyszła na zewnątrz. Kaptur momentalnie znalazł się na jej głowie, kiedy poczuła pierwsze krople na swoich włosach i twarzy.
Ciężkimi butami rozchlapywała kałuże, jednocześnie naciągając rękawy kurtki aż po same palce. Było zimno, szła cała w drgawkach, mimo to ani na moment się nie zatrzymała i nie pozwoliła zębom szczękać.
W szatni był cały tłum ludzi. Miała ich gdzieś, naprawdę gdzieś. Weszła do środka i nie patrząc na nikogo, odwiesiła swoją kurtkę i ułożyła buty pod ławką. Momentalnie zauważyła, że na jej widok wszystkie rozmowy ucichły, posłała więc tylko tym ludziom obojętne spojrzenie i wyszła, poprawiając plecak na ramionach.
Pod salą były tylko jakieś zbłąkane dwie osoby, usiadła więc pod ścianą i ze słuchawkami w uszach gotowa była ignorować cały świat aż do dzwonka. I udałoby jej się to, gdyby nie nauczycielka biologii, będąca zarazem jej wychowawczynią. Uklękła przed nią i poklepała po kolanie dając znak, by wyjęła słuchawki. Uśmiechnęła się delikatnie.
- Sophie, co się działo? Tak długo nie było cię w szkole, twoja mama nie odbierała ode mnie telefonów… Wszystko w porządku?
Dziewczyna energicznie pokiwała głową.
- Tak, dziękuję za troskę. Po prostu byłam chora, nic poważnego. Usprawiedliwię to, obiecuję – dodała natychmiast.
Aby zabrzmiało to bardziej wiarygodnie, uniosła kąciki ust. Wypadło to jednak tak fałszywie, że kobieta aż podniosła lewą brew. Westchnęła.
- No cóż. Nie będę naciskać, ale pamiętaj, proszę, że jeśli będziesz chciała porozmawiać…
- Wiem, gdzie panią znajdę – przerwała jej Sophie. – Dziękuję.
Na powrót włożyła w uszy słuchawki, nie mając ochoty i chęci kontynuować tej bezsensownej rozmowy. Już miała dość tego dnia, a dopiero się zaczął…
Na lekcjach patrzyli na nią jak na dziwadło. Czy naprawdę kilku-, no dobrze, kilkunastodniowa nieobecność jest powodem do wszechobecnych plotek i szeptów? Powinni się naprawdę zastanowić nad tym, co mówią.
Chemia jako pierwsza to najgorsze, co mogło jej się trafić. Nie dość, że była rozkojarzona i nic nie docierało do jej umysłu, to jeszcze nauczycielka pod koniec lekcji nakazała wyjąć karteczki i napisać szybki test z lekcji dzisiejszej. Niby powinno wypaść to dobrze, mieli materiał na świeżo, ale jak to bywa w liceum; nikt nic nie notuje, a tym bardziej nie uważa. Sophie oddała więc kartkę ozdobioną tylko przez jej nazwisko i esy floresy w rogu i powoli powlokła się przed budynek szkolny chcąc chociaż trochę dotlenić organizm.
Nie dało jej to jakoś specjalnie dużo, ale poczuła się lepiej, kiedy zimny wiatr owinął się wokół niej i zamknął w szczelnym uścisku. Po takiej kuracji okryła się szczelniej połami swetra i spóźniona weszła na historię.
Śmiechy, szepty i chichoty natychmiast się pojawiły. Salę wypełniły szelesty złożone z ludzkich głosów i przesyłanych karteczek. Nauczyciel, który nigdy nie przejmował się uczniami dalej pisał coś na tablicy, podczas gdy środkiem sali przeszła zmarkotniała Sophie, a kawałki papierków latały wokół niej jak konfetti. Opadła na krzesło, mając ochotę się rozpłakać. Czy cały wszechświat uwziął się dzisiaj, aby uprzykrzyć jej życie?...
Zanim nadeszła upragniona godzina druga kończąca lekcje, nastolatka zdążyła już kilkukrotnie załamać się nerwowo i pomyśleć o zaprzestaniu chodzenia do tej jakże cudownej placówki co najmniej sto razy.
Wyszła na zewnątrz i prawie natychmiast z nieba posypały się pierwsze płatki śniegu. No cóż, w końcu była już końcówka listopada, było to możliwe, prawda? Nałożyła kaptur na same oczy, odcinając sobie tym samym jakiekolwiek pole widzenia, ale miała to gdzieś. Byleby uciec sprzed szkoły, odciąć się od tych ludzi, od wszystkiego… Nie było jej niestety dane pomyśleć o tym w zacisznym autobusie, ponieważ akurat tego dnia postanowił zastrajkować i nie przyjechał na przystanek o stałej godzinie.
- No jasne – sarknęła, słysząc jak ludzie wokół narzekają i bulwersują się przeciwko zaistniałej sytuacji. – Musiało się tak stać, a jakżeby!
Tupnęła kilka razy ciężkimi butami o cienką warstwę puchu i ruszyła przed siebie. Nie miała już wyjścia, musiała pokonać te cholerne sześć kilometrów piechotą, a pogoda, jakby słysząc to, rozpętała na ziemi istne piekło. Śnieg sypał prosto w twarz, zmuszał dłonie do wczołgania się prosto w ciepłe czeluście kieszeni, a wiatr zrzucał kaptur z powrotem na plecy, co prowadziło do tego, by częściowo zagrzane już dłonie na powrót wypełzły na zewnątrz i dotknęły pokrytego białym, lodowatym szronem kaptura. Przez całą drogę dziewczyna walczyła z samą sobą, aby się nie poddać, nie usiąść na środku chodnika i z bezsilności zacząć ryczeć. Byle do domu, byle do domu…
Wpadła do środka jak burza, zatrzaskując za sobą drewniane drzwi. Jak najprędzej opuściła zimny przedsionek i z szybkością torpedy wbiegła do salonu, od razu rzucając się na koc zwinięty w nieforemny kłąb na skórzanym fotelu. Po owinięciu się owym nietypowym płaszczem zrobiła gorącą kawę i rozsiadła się na kanapie, pocierając dłonią dłoń, aby chociaż trochę się rozgrzać. Szczękała zębami, a z nosa leciał jej katar, była więc pewna, że przeziębienie na długo jej nie opuści.
Wyjęła z plecaka książki, chcąc chociaż poudawać, że oceny i nauka ją obchodzą i otworzyła zeszyt z matematyki na ostatnim temacie. Tak czy siak, nie miała wyjścia. Jeśli chciała przejść do następnej klasy bezproblemowo i ze średnią powyżej 3.0, musiała się za siebie zabrać.

Oliver spacerował powolnym krokiem pozwalając opadać śniegowi na jego odkryte ramiona. Widział, jak ludzie wzdrygali się na jego widok, sami przecież spieszyli się do domu by uciec od wszechobecnej zimy, ale nic sobie z tego nie robił.
Po rozmowie z Jessiką, po której oboje doszli do wniosku, że przecież włos im z głowy nie spadnie, jeśli będą utrzymywać ze sobą normalne, przyjacielskie kontakty postanowił oznajmić to natychmiast Sophie, jednocześnie upewniając się co do jej stanu zdrowia. Miał świadomość, że ostatnio zaniedbał ją jak ostatni dupek, że powinien jak najprędzej biec pod jej dom i na kolanach błagać o wybaczenie… Ale jakoś tak jeszcze się do tego nie zebrał. Coś się z nim działo i nie mógł nad tym w żaden sposób zapanować.
Ze skrzypnięciem przekroczył furtkę i rozglądając się na boki, jakby bał się, że ktoś go śledzi szybkim, nerwowym krokiem dotarł do drzwi. Wdech, wydech, dzwonek.
Z wewnątrz usłyszał ochrypły głos Sophie, więc wszedł do środka i czym prędzej dotarł do salonu, skąd dobiegał głos nastolatki.
Owa biedna, schorowana istotka siedziała pod dwoma kocami, z paczkami chusteczek wokół i co chwila małymi łyczkami popijała ciepły napój. Od kaszlu na policzkach miała ślady łez, a miejsca wokół nosa były zaczerwienione. Oli aż przystanął. Była chora?
- Sophie – wyszeptał i znalazł się przy niej sekundę później.
Usiadł przed sofą, łapiąc jej zziębnięte dłonie w swoje i spojrzał jej głęboko w oczy.
Uśmiechnęła się i pogładziła go po mokrych od śniegu włosach.
- Oliver… Czemu nie odzywałeś się wcześniej? Nie wiedziałam, co o tym myśleć…
- Wiem, przepraszam, znowu nawaliłem – zaczął się tłumaczyć. – Zdaję sobie sprawę z tego, jakim dupkiem jestem, bo kompletnie cię olałem, ale już jestem i nie zamierzam nigdzie chodzić. Muszę…
- Chcę ci… - powiedzieli to praktycznie równocześnie i pomieszczenie wypełnił ich cichy śmiech, lekko nawet zachrypnięty w przypadku dziewczyny. – Mów pierwszy – zachęciła go ruchem dłoni.
Pokiwał głową.
- Byłem u Jessiki. Dużo rozmawialiśmy, uwierz mi, i doszliśmy wspólnie do wniosku, że będziemy się normalnie przyjaźnić, spotykać się, i mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? – spojrzał na nią pytająco.
Na chwilę się zamyśliła. W końcu wzrokiem napotkała jego oczy i pokręciła głową z leciutkim uśmiechem.
- Macie prawo. Nie mogę wybierać ci znajomych, więc… Droga wolna.
Chłopak przymknął na chwilę powieki, podnosząc do swoich ust dłonie nastolatki i delikatnie je pocałował. Potem popatrzył na nią wyczekująco i oznajmił:
- Ty też zaczęłaś coś mówić, prawda? Proszę więc, skończ.
Zawahała się na dosłownie ułamek sekundy. Uśmiechnęła się szeroko i pokręciła głową.
- Nie, to w sumie nie istotne. Powiem ci kiedy indziej. – pogładziła go po policzku. Nie musi przecież wiedzieć o tym, że ma w planach spotkać się z Brianem. – Wszystko w porządku.
Oli popatrzył na nią. Widać było, że zapewnienie go nie przekonało, nie chciał jednak się kłócić i ruchem głowy zaakceptował zdanie dziewczyny.
- No, a teraz, moja droga, porywam cię na wieczór. Spodoba ci się, obiecuję – uniósł dłoń do serca, przyrzekając.
Siąknęła nosem.
- Jestem chora, Oliver – westchnęła. – Jeżeli chcesz, abym wyszła na zewnątrz, to sprowadź jakimś cudem lato i przynieś mi najlepszy na świecie lek na przeziębienie, oki?
Roześmiał się głośno, klaszcząc w dłonie. Wyciągnął jedną z nich w stronę Sophie i przekrzywił głowę odrobinę w lewo.
- Nie daj się prosić. Naprawdę, nie pożałujesz. Ubierzemy cię w całą twoją szafę – dodał bardzo poważnym tonem, a biedna dziewczyna już nie wytrzymała i wybuchła zaraźliwym śmiechem.

Godzinę i trzy minuty później dwójka siedziała na tylnym siedzeniu taksówki, grzejąc się nawzajem swoimi ciałami. Zaciekawiona dziewczyna przyglądała się widokom na oknem. Nie znała tej okolicy, a po światłach, bilboardach i całych tłumach ludzi wywnioskowała, że byli w centrum jakiegoś dużego miasta.
- Oli? – spojrzała na niego pytająco. – I co? Gdzie mnie wywozisz?
Uśmiechnął się tajemniczo.
- Nie ufasz mi?
- Nie no, skądże… Ufam, po prostu wolę wiedzieć gdzie spędzę wieczór – zaśmiała się nerwowo.
Pogłaskał ją krótko po ramieniu i zapewnił:
- Już niedaleko. Będziesz zachwycona.
Kilkanaście kilometrów później w końcu zatrzymali się na poboczu. Po zapłaceniu, wymianie uprzejmości z kierowcą i życzeniu sobie nawzajem miłego wieczoru wysiedli, czując od razu mróz ciągnący od padających drobinek śniegu. Nastolatka naciągnęła kaptur na głowę i zadarła ją, kierując wzrok prosto na kilkudziesięciu piętrowy budynek. Aż zagwizdała.
- No no, nieźle… Pierwszy raz widzę coś aż tak wysokiego. Po co tu jesteśmy?
- Aleś ty jest niecierpliwa – przewrócił oczami Sykes i objął ją ramieniem. – Jesteś w stanie wytrzymać jeszcze dziesięć minut w niepewności?
I nie czekając na jej odpowiedź, pchnął ją do wewnątrz budowli i od razu skierował swoje kroki do windy. W środku nieprzyjemnie szarpnęło, więc dziewczyna syknęła i wtuliła się mocniej w chłopaka.
- Boisz się wind? – zdumiał się, pocierając dłonią w górę i w dół jej ramię.
- Ekhm, po prostu tego nie lubię – wyjaśniła wymijająco.
Na szczęście stanie w klaustrofobicznie małym pomieszczeniu szybko dobiegło końca i wysiedli. Byli na ostatnim piętrze, a przed nimi stała zaczepiona o dach budynku drabina. Popatrzyła na to przerażona, a potem skierowała wzrok na zachwyconego Olivera.
- Mamy po tym wyjść?!
- Chodź! – ponaglił ją tylko i sam zaczął wspinać się w górę.
Z ciężkim westchnieniem i poczuciem, że nie ma odwrotu dziewczyna zaczęła kroczek po kroczku stawiać stopy na poszczególnych szczeblach drabinki. Kiedy stała już na ostatnim, ktoś stojący za nią przewiązał jej oczy tasiemką. Zachwiała się i zaczęła piszczeć.
- Rozum ci odjęło do końca?! – krzyknęła, dłońmi szukając asekuracji. – Zaraz spadnę, ostrzegam!
Czyjeś dłonie podniosły ją i postawiły na trwałym gruncie. Zrobiła trzy małe kroczki w przód i w bok chcąc się upewnić, czy na pewno jej bezpiecznie. Policzyła w myślach do dziesięciu.
- Halo, co jest grane? Chcesz, żebym umarła na zawał? – naburmuszyła się i skrzyżowała ramiona na piersi.
Usłyszała w oddali kilka nieznanych jej śmiechów. Drgnęła, przestraszona.
Sekundę później poczuła znajome męskie perfumy i silne ramiona, obejmujące ją w pasie. Zaczęła iść wolno do przodu, czując napierające na nią od tyłu dłonie i poruszając się w ten sposób, wyczuła stopą jakiś schodek.
- Okej, koniec. Oliver, zdejmij mi to dziadostwo z oczu. Błaaagam.
Wstążka wolno opadła na ziemię, a sama dziewczyna wreszcie wzięła głęboki wdech i… Stanęła jak wryta. Znajdowała się na dachu najprawdopodobniej najwyższej budowli w mieście, stała dokładnie na jego skraju, pod stopami mając kilka centymetrów powietrza, a widok nocnego miasta rozciągający się w dole przyprawiał ją o zawrót głowy. Szła zima, dzień był więc coraz krótszy, teraz zatem wszystko było spowite tajemnicą nocy. Światła samochodów, lamp świecących się w oknach i migających sloganów raziły swoją jasnością, a jednocześnie niesamowicie zachwycały. Czuła się, jak gdyby tylko jeden krok dzielił ją od spełnienia marzeń, jak gdyby jeden malutki kroczek w przód mógłby wszystko załatwić…
Nawet nad tym nie panując, przesunęła się o milimetry w przód, zostawiając za sobą kolejny fragment dachu.
- Ej, ej, ej, spokojnie! Tylko nam tu nie skacz – zaniepokojony głos rozległ się tuż koło jej ucha i została odciągnięta do tyłu.
Zakręciło jej się w głowie i oparła się o ową nieznaną jej osobę. Czuła dotyk palców w rękawiczce na swoim policzku.
- Już dobrze? – Oliver znalazł się przy niej w trybie natychmiastowym. – Źle się czujesz? Sophie, odpowiedz mi!
- Nie, w porządku. Tylko zakręciło mi się w głowie – zapewniła i stanęła o własnych nogach.
Wtedy dopiero się rozejrzała dookoła. Dach wypełniony był przez kilkunastu nastolatków, z czego jedynie kilkoro przejęło się jej osobą. Rozpoznała Matta Nichollsa, rozmawiającego z jakąś dziewczyną w rogu i Jordana Fisha, któremu zawdzięczała uratowanie życia kilka sekund temu.
- O, hej – odezwała się w jego stronę. – Nie wiem, co się stało, przepraszam…
- Nie ma o czym mówić. Ważne, że już jest okej – uśmiechnął się do niej ciepło. – Ludziska! Jesteście gotowi?!
Rozległ się zbiorowy krzyk oznaczający oczywiście aprobatę pomysłu i ludzie przysunęli się do jednej z krawędzi dachu, trzymając w dłoniach jakieś dziwne, nieforemne pudełka.
Oliver podał jedno dziewczynie. Obróciła je w palcach zdając sobie sprawę z tego, że to biały lampion. Szeroko się uśmiechnęła.
- Właśnie spełniam swoje marzenie, wiesz? – szepnęła mu prosto do ucha i pozwoliła, by pomógł jej podpalić jego spód.
Patrzyła, jak inne klosze rozbłyskają jasnym światłem. Poczuła łzy pod powiekami i szybkim ruchem je otarła.
- Na trzy, okej? – wydostało się z jej ust. Sama była zdziwiona, że odważyła się cokolwiek powiedzieć, nikt jednak nie był tym zdziwiony i wszyscy pokiwali głowami.
- Jeden… Dwa…
Oliver pocałował ją w policzek i położył brodę na jej ramieniu. Przymknęła oczy, rozkoszując się chwilą.
- Trzy – szepnęła ledwo słyszalnie i wszyscy, jak jeden mąż, wypuścili w górę migoczące lampiony.
Kilkanaście światełek popłynęło wolno w górę, zdobiąc krajobraz nocnego miasta. Sophie przytuliła się do chłopaka, pragnąc jak nigdy wcześniej, aby ta chwila trwała wiecznie. Było idealnie. Nie czuła już mrozu, smutku ani niczego innego. Było jej po prostu dobrze, bo patrząc na oddalające się lampiony, poczuła wreszcie, jaka jest, może być i zawsze była szczęśliwa.

***
czyżby Patts znowu nawaliła z terminem, ojej?...
nawet nie będę Was przepraszać i obiecywać, że następny będzie szybciej, bo pewnie znowu coś się stanie i nie będę dawać znaku życia przez miesiąc.
ale no wiecie. Kocham Wasze komentarze, więc czekam na nie tutaj, jak zawsze XD
mam nadzieję, że się rozdzialik podoba. Końcówkę pisało mi się taak dobrze, więc może nie wyszła jakaś tragiczna?
lovki.


wtorek, 29 kwietnia 2014

13

- Sophie? Skarbie?
- Cii, mów ciszej.
- Sophie?
- …morfiny. Ma jej… zbyt… wychłodzona.
- Co z nią będzie?
- Nie wiadomo.
Leżała tak już piątą godzinę, od czubka nosa po palce u stóp owinięta kocami, i nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele osób stoi nad jej szpitalnym łóżkiem. Do jej zamkniętego na wszystko umysłu dochodziły co prawa jakieś słowa wychwycone z rozmów toczących się nad jej ciałem, mimo to niczego nie analizowała, zdawało jej się, że wszystko jest tak męczące, że nawet myślenie sprawi jej ból.
Spędziła świadomie na lodowatym balkonie jedynie pół nocy, gdyż drugie pół przeleżała tam ledwo przytomna. Nie wiadomo jak znalazła się w szpitalu, ale z tego wynika, że jej „troskliwa” mamusia zechciała łaskawie pofatygować się do jej pokoju.
Temperatura jej ciała wynosiła nieco ponad 30,5 stopni Celsjusza, było więc naprawdę źle. Oliver zaalarmowany sytuacją znalazł się w szpitalu jak najszybciej i ani na moment nie puszczał dłoni ukochanej.
Wyszedł w końcu na korytarz, z oczami pełnymi łez i sercem wypełnionym szczelnie nadzieją, że będzie dobrze, że z tego wyjdzie, że będzie jak dawniej. Ba, musiało być.
Całe godziny spędzał na wędrówkach od sali Jessiki, do Sophie i po drodze myślał, jak to możliwe, żeby człowiek w tak krótkim czasie potrafił wykorzystać cały swój zapas nieszczęść.
Kawa za kawą, puste kubki sypały się obok niego w niezbyt zgrabny stosik, a opakowania po tabletkach uspokajających zalegały w jego pełnych już kieszeniach. Świeże powietrze, tak, jedyne, czego mu trzeba.
Wyszedł powoli na zewnątrz, chłonąc mroźny powiew nocy. Wziął kilka głębokich wdechów, siadając na schodach i wpatrzył się w ciemność, nawet nie starając się tam dostrzec jakichkolwiek kształtów. Nawet jego myśli nie skupiały się na niczym konkretnym, po prostu siedział i starał się wyłączyć od wszystkiego.
Poczuł za sobą lekki powiew wiatru i delikatny dotyk na ramieniu.
- Wszystko w porządku?
Mama Sophie usiadła obok niego i w skupieniu wpatrzyła się w jego twarz.
Wzruszył ramionami.
- Miłość mojego życia leży tam, obezwładniona, a ja nic nie mogę zrobić, tylko piję kawę za kawą, żeby przypadkiem nie przespać tego momentu, kiedy się obudzi. W każdej chwili może odejść, może się okazać, że jej organizm już może nie pracować tak dobrze, jak kiedyś. Może po prostu przestać oddychać i znieruchomieć na zawsze. Faktycznie, jest w porządku.
Kobieta westchnęła i pogładziła go po plecach. Odezwała się cicho:
- Sophie ma wielkie szczęście, że cię ma. – zamilkła na kilka sekund, po czym znów powiedziała, dużo ciszej: - Mimo tego, co o tobie słyszałam.
Oliver wyprostował się i powoli odwrócił głowę w jej stronę. Zmrużył oczy.
- Co pani o mnie słyszała? Kto pani naopowiadał jakichś bzdur? Jessica?
- Nie, nie. Mój… e, były mąż. Mówił… Zresztą, nieważne, nie chcę, żebyś się teraz denerwował. Spokojnie, to nic.
- Co. Pani. Mówił? – powiedział wyraźnie każde słowo, jakby bał się, że nie dotrze to do kobiety.
Liz zaśmiała się nerwowo i potarła dłoń palcami. No cóż, mogła się nie odzywać.
- Oliver, naprawdę nic. Myślę, że kłamał, bo to niemożliwe, żeby Jessica przez ciebie płak… Oj. – zorientowała się, że powiedziała za dużo, kiedy chłopak gwałtownie się podniósł.
- Zawsze robiłem wszystko, żeby nie doprowadzić kobiety do płaczu. Zdaję sobie sprawę, że każdy popełnia błędy, ale proszę mi uwierzyć, jestem PEWIEN, że Jessica przeze mnie nie płakała.
Spojrzał na nią jeszcze chłodno i rzucił:
- A teraz przepraszam, mam coś do załatwienia.
- Oliver… - zaczęła łamliwym głosem, ale widząc jego wysoką sylwetkę znikającą w bieli szpitala, zamilkła.
Ha, pewnie. Niech wszyscy go obwiniają, oczerniają, oskarżają, bo on wcale nic nie czuje. Prychnął.
Szybkim krokiem przechodził przez korytarze, mijał zaniepokojonych jego pędem lekarzy, by dotrzeć do tej sali, która była jego celem. Białe drzwi z numerkiem 58 zamajaczyły się w oddali, więc na nic nie czekając pchnął je i wzrokiem odszukał osobę, do której zmierzał.

Zimno. Tak bardzo mi zimno.
Umysł Sophie toczył sam ze sobą wojnę, co chwila rozmyślając się co do swoich celów i zmieniając je. Trzęsła się cała, mimo bycia okrytą kilkoma kocami, czuła suchość na języku i lód na zsiniałych ustach, którego za nic nie mogła się pozbyć. Marzyła teraz o kominku, trzeszczącym drewnie i gorącym kakao, a jedyne, co miała, to zamarznięte na kość kończyny i utraconą sprawność do logicznego myślenia.
Oliver, gdzie jesteś? Czemu cię tu nie ma?
Z zewnątrz wyglądała prawie że na martwą; blada i nieruchoma. Lecz wewnątrz żyła własnym niewidzialnym życiem pragnąc wyrwać się z tej klatki raz na zawsze i wrócić do normalnej egzystencji.
Była jak w pułapce.
Żyły wypełnione były lodem, serce otoczone mrokiem, myśli zasłonięte czarną powłoką. Było jej z tym tak bardzo niewygodnie, tak bardzo cierpiała.

- Co z Sophie? – zachrypiała Jess zaraz po zauważeniu wchodzącego do środka Oliego. – Obudziła się?
Powoli pokręcił głową, siadając na skraju łóżka. Dziewczyna chwyciła jego dłoń i kilka razy pogładziła ją kciukiem.
- Będzie dobrze – obiecała mu, spoglądając w jego ciemne tęczówki. – Na pewno, nie może być inaczej.
- A ty jak się czujesz? – zręcznie zmienił temat, sztucznie się uśmiechając. – Leki coś pomagają? Może zawołać pielęgniarkę?
- Nie, nie, wszystko w porządku. Dzięki za fatygę. – posłała mu jeden z tych uśmiechów, za którymi kiedyś tak przepadał. – Jesteś kochany.
Przyjrzał jej się z uwagą.
- Zmieniłaś się.
Westchnęła. Poprawiła się na łóżku i nieco się podniosła. Zbliżyła się nieznacznie do twarzy chłopaka i odpowiedziała:
- Wiem. Staram się i cieszę się, że to zauważyłeś. To wszystko, co stało się ostatnio… upewnia mnie tylko, że to, jak zachowywałam się wcześniej to była jakaś porażka. – parsknęła cichym śmiechem. – Kiedy tylko wyjdę ze szpitala obiecuję, że dam tobie i Sophie spokój. Wiem, że oboje za mną nie przepadacie, więc po prostu się ulotnię i dam wam się sobą cieszyć. Będzie inaczej.
Przekrzywiła lekko głowę, spoglądając w dół. Chłopak najdelikatniej jak umiał dotknął palcem jej podbródka i uniósł go w górę.
- Nie ulotnisz się – powiedział cicho. – Wiesz, że wciąż jesteś ważną częścią mojego życia?
Poczuła gorąc na policzkach, który niechybnie oznaczał wpłynięcie różu na twarz.
- Ale masz teraz Sophie. – usiłowała się bronić. – Nie możesz jej tak po prostu zawieść…
- I nie zawiodę – przerwał. – Chcę jedynie, żebyś wiedziała… Że ja wciąż… Coś…
Zamilkł i zamknął oczy.
Jessica przypatrywała mu się przez chwilę, w końcu wtuliła się w jego tors, wsłuchując się w miarowe bicie serca.
- Ja też – szepnęła.
Odchrząknął.
- Naprawdę?
- Mhm. Od dawna chciałam ci to powiedzieć, ale Sophie była non stop obok ciebie, a widzę przecież jak się kochacie, nie jestem ślepa.
Westchnął i ramieniem otoczył drobne ciało dziewczyny.
- Jess?
- Hm? – odwróciła głowę w jego stronę, patrząc na niego pytająco.
Dotknął wargami jej ust, tylko na parę sekund, a potem wstał i przyłożył dłoń do twarzy jakby dopiero teraz zorientował się, co zrobił. Jessica cofnęła się na skraj łóżka i naciągnęła rękawy na całą długość dłoni. Nagle zrobiło jej się przeraźliwie zimno.
Wybiegł z sali, nic nikomu nie tłumacząc, praktycznie od razu wpadając na mamę Sophie, która gorączkowo się za kimś rozglądała. Na jego widok widocznie jej ulżyło.
- Tu jesteś… Posłuchaj, Sophie się obudziła i pyta o ciebie. Szukałam cię wszędzie, gdzie ty byłeś…
Zerknęła do środka pomieszczenia, z którego wyszedł i kiedy tylko zauważyła Jessikę, natychmiast się cofnęła, wybąkała pod nosem coś w stylu, żeby szybko przyszedł, i odeszła, nerwowo stukając obcasami po posadzce.
No to ładnie, pomyślała jeszcze, rzucając ostatnie spojrzenie na Olivera.

Sophie była już przytomna.
Czuła coraz większy ból rozchodzący się po kościach, ale uśmiechem starała się to maskować i czekała jedynie na przyjście Oliego. W końcu to dla niego się obudziła i to dla niego teraz walczy.
Mama weszła do sali, uprzedziwszy to pukaniem do drzwi i usiadła na brzegu łóżka.
- Jak się czujesz? Oliver zaraz będzie.
Dziewczyna nie zwróciła na niepewny ton przy drugim zdaniu.
- Wszystko mnie boli, ale poza tym okej. Gdzie on jest?
- Zaraz przyjdzie – ponowiła swoje zapewnienie matka. – Odpoczywaj, może postaraj się zasnąć…
Nastolatka parsknęła krótkim śmiechem.
- Dopiero co się obudziłam, nie jestem śpiąca, uwierz mi. Hm… mamuś? Możesz go poszukać?
Z westchnieniem się podniosła i pokiwała głową. Wyszła na korytarz nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśląc. Między Jessiką a Oliverem widocznie coś było, nie mogła zaprzeczyć i wolała nawet nie myśleć jak bardzo mogłoby to złamać serce jej córce.
Nie musiała szukać daleko; chłopak siedział pod ścianą, z głową opartą na kolanach. Nie poruszał się i wyglądało to nawet tak, jakby usnął.
Trąciła go w ramię, a on zerwał się jak oparzony.
- Oli? Prosiłam cię, żebyś poszedł do mojej córki, pamiętasz? – zaczęła spokojnie. – Wypytuje o ciebie.
- Ja… Wiem, już szedłem… Przepraszam, już idę – zaczął się plątać. – Muszę nad czymś pomyśleć – dodał szeptem. – Powie jej pani, że kupuję kawę albo coś? Pięć minut. Kiwnęła głową. Tak, coś niezaprzeczalnie było na rzeczy.

Natychmiast po powrocie do domu mama Sophie porządnie się nią zajęła. Same ciepłe napoje, cała masa koców, zero przemęczania, syropy. Leżała na łóżku z telefonem na kolanach i wysłuchiwała rzekomo zainteresowanej jej stanem zdrowia matki. Chciała wreszcie mieć spokój, miała w głowie pewien plan, a jego powodzenie zależało tylko do tego, kiedy nareszcie zostanie sama w pokoju.
Jej, w końcu się udało.
Wstała, nakładając na ramiona coś cieplejszego i stanęła przy oknie, opierając czoło o chłodną szybę. Na klawiaturze telefonu nerwowo wystukała palcami numer telefonu, który o kilku godzin powtarzała sobie w myśli. Sto razy sprawdziła, czy nigdzie się nie pomyliła, zacisnęła pięść na dziwnie ssącym brzuchu i nacisnęła zieloną słuchawkę.
- Jeszcze mogę się rozłączyć – powiedziała cicho i sekundę później ktoś odebrał.
- Brian, słucham?

Oddychaj, Oliver. Oddychaj.
To przecież nic. To nic, że Jessica wzbudza w tobie takie emocje, to nic, że jedyne, co masz teraz przed oczami to jej gładka skóra i delikatne palce dłoni sunące po jego własnych ramionach.
Ugh, stop, idioto.
Musisz iść do Sophie. Tak, Sophie. Martwisz się o nią, musisz się o nią martwić. Nie możesz jej tak po prostu zostawić. Wyszła co dopiero ze szpitala, a ty jeszcze nie pojawiłeś się u niej w domu?! Jak tak możesz… Żeby nie było zdziwienia, jak cię zostawi i znów wybuchnie jakaś kłótnia.
Dlaczego gadam sam ze sobą?
A tak. Bo jestem idiotą. I w dodatku cholernym dupkiem.
Wstał wreszcie z podłogi i otrzepał niewidzialny kurz z czarnych spodni. Zakręciło mu się w głowie, przed oczami widział tylko mroczki i musiał złamać się skraju biurka, aby nie upaść. Odetchnął. Co się z nim działo? Miał się już zaczynać bać?
Bez żadnego pożegnania i nie zaszczycając mamy uważnie na niego spoglądającego ani jednym spojrzeniem, trzasnął drzwiami wejściowymi i powoli zaczął schodzić na dół. Dziwaczny ból głowy ustał, więc bez problemu dotarł na sam dół. Zbierało się na burzę. Zaczął żałować, że nie wziął parasola, ale teraz już nie było odwrotu.
Choćby nie chciał, musiał teraz odwiedzić dziewczynę, dla której wciąż istniał.
Swoje kroki skierował w stronę miasta. Jego myśli znów zakryła czarna płachta i całkowicie się wyłączył.
A potem pamiętał już tylko, jak obejmowała go Jessica, płacząca mu w ramię.
Znowu zawalił.

Rozłączyła się, czując jak na jej wargi wpływa gigantyczny uśmiech. Brian. Jego głos, znowu mogła go usłyszeć. Praktycznie czuła obok siebie jego obecność, zapach jego perfum, jego dotyk. Lekka chrypka, jaką obdarzoną była barwa jego głosu wciąż rozbrzmiewała w jej głowie.
Boże, co się z nią działo?! Czy ona właśnie umówiła się na spotkanie ze swoim ex?
A co z Oliverem? Przecież do siebie wrócili. Przecież się kochają, przecież ona kocha jego, on ją. Co do diabła…
Pojutrze. Aż pojutrze miała znowu zobaczyć Briana. Jego delikatne dołeczki w policzkach podczas uśmiechu, wtulić się w jedwabistą koszulę, którą zapewne ubierze (w końcu, sama pomogła mu ją kiedyś wybrać). Wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak za nim tęskniła. Jej mózg ani na moment nie kwapił się, aby zadać sobie ten trud i przywołać do myśli jego sylwetkę.
Pomyśl o Oliverze. Na pewno się o ciebie martwi.
Hm, właśnie, gdzie on jest? W szpitalu coś strasznie kręcił, plątał się w słowach, obiecywał, że zajrzy. I co? Nie, nie będzie do niego dzwonić, bo on pomyśli, że się narzuca. Niech sam napisze, przyjdzie, cokolwiek. Musiała czymś zająć myśli.
Zeszła na dół, do mamy. Kobieta siedziała na kanapie, wzrok utkwiony miała na ścianie. Sophie chrząknęła.
- Sophie? Lepiej się czujesz? Gdzie tw…
- Mamo – zaczęła z westchnieniem. – Daruj sobie. Tak, lepiej się czuję. Zrobię sobie coś do picia, okej? Mogę? – zmusiła się do uśmiechu.
- Jasne. – Liz pokiwała głową, wstając i idąc za córką do kuchni.
Patrzyła przez chwilę, jak wyciąga z szafki saszetki z herbatą i jak nastawia sobie wodę. Dziewczyna jęknęła, wyczuwając jej wzrok na swoich plecach.
- Umiem sobie zrobić herbatę – przewróciła oczami i powróciła do zalewania kubka.
Kobieta podeszła bliżej i zanim dotknęła ramienia córki, zawahała się. W końcu położyła dłoń na jej skórze i kilka razy ją pogładziła.
- Wszystko w porządku? – zapytała spokojnie.
- Czemu miałoby nie być? – Sophie wciąż na nią nie patrzyła.
- Nie chcę się wtrącać ani ingerować w wasze życie, ale… Nie pokłóciliście się znowu z Oliverem, prawda?
W końcu się odwróciła. Posłała matce długie spojrzenie i ledwo zauważalnie uniosła lewą brew.
- Nie. Skąd taki pomysł? Albo nie, nie chcę wiedzieć. Mam dość tego, co wymyślasz. A teraz przepraszam, możesz się odsunąć? Nie mam jak przejść.
Oparła rękę na biodrze czekając, aż kobieta przepuści ją w przejściu. Ta westchnęła i posłusznie zrobiła krok w prawo. Dziewczyna szybko ją wyminęła, zahaczając ramieniem o jej. Czyli znowu robiła coś źle? Znowu było nie tak? Znów wszystko było na nią?
Dziewczyna wróciła do swojego pokoju, z całej siły trzaskając drzwiami. Dobry humor ulotnił się w sekundzie. I przez tą samą osobę, co zawsze.
Wściekłość zacisnęła jej palce na porcelanowym kubku nieco za mocno i już chwilę potem klęczała w parzących odłamkach naczynia.
Deja vu?
Już kiedyś tak było. Przecież leżała już bezwładnie na ziemi, w odłamkach szkła i gorącym napoju. I płakała.
No tak, a teraz była silna. Nie uroniła dziś jeszcze ani jednej łzy i chyba się nie zanosiło.
Nie zważała na to, że zbyt gwałtownie zbierała kawałki. Ignorowała ból krwawiących dłoni. Była po prostu wściekła.
Tak wściekła, że nagle po prostu chwyciła któryś fragment i, histerycznie się śmiejąc, przejechała nim po całym wierzchu przedramienia.
Widok krwi ją odprężał.
A potem było już tylko gorzej.

***
haha. miałam dodać rozdział jak najszybciej, haha.
nie było mnie ponad miesiąc, nie wiem, jak mam Was przeprosić.
nie obrażę się, jeśli będziecie chcieli spalić mnie na stosie, pogrzebać żywcem, czy coś.
należy mi się w końcu, jeju, naprawdę przepraszam.
a teraz uwaga: patts będzie się idiotycznie tłumaczyć.
well, miałam egzaminy, więc mogę zwalić wszystko na to, i chyba tak zrobię XDD
poza tym, kompletnie nie miałam pomysłów, ugh.
mam nadzieję, że naprawdę nowy rozdział będzie szybciej, będę się starać, i promise.

i komentujcie, pls ;-;


poniedziałek, 17 marca 2014

12

Szok. Ból. Zdumienie.
Dużo zdumienia, jeszcze więcej bólu.
Siedziała na ławce przed szpitalem, z nogami podwiniętymi pod brodę i kołysała się na boki, usiłując uciszyć napierające na nią zewsząd myśli. Jej ojciec ojczymem Jessiki? To w ogóle możliwe? Prychnęła. Była pewna, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kiepskich powieściach i serialach. Nawet poczuła się przez moment, jakby była bohaterką takiego czegoś.
Oliver tymczasem poszedł po kubek kawy dla siebie i dla dziewczyny. Wyszedł przed budynek i wzrokiem odszukał dziewczynę, po czym usiadł obok niej i wysunął dłoń z napojem. Delikatnie się uśmiechnął.
- Dla ciebie, masz ochotę?
Pokiwała głową i pociągnęła potężny łyk wrzątku. Oczywiście miało to opłakane skutki i już po momencie zaczęła się krztusić i wypluwać kawę na beton. Jęknęła, ocierając usta.
- Nic nie umiem zrobić – szepnęła.
Głupia kawa, a sprawiła, że dziewczyna zaczęła płakać jak malutkie dziecko. Wszystkie sprawy z dzisiejszego dnia spadły na nią z impetem i zburzyły tamę powstałą w jej głowie, która miała za zadanie umiejętnie je zablokować. Szlochała pociągając nosem, a Oliver tylko klepał ją po ramieniu cierpliwie czekając, aż się uspokoi. Musiał przyznać; sytuacja Jessiki również mocno go zszokowała i ani trochę nie dziwił się Sophie, że tak reaguje. Szczerze im obu współczuł. Jak mają teraz żyć, posiadając jednego ojca?
Wyjął z kieszeni ciemnej kurtki chusteczki i wręczył je dziewczynie z zatroskaną miną. Otarła policzki i uśmiechnęła się przez łzy.
- Jeju, jesteś taki kochany. Naprawdę nie wiem, co ty tu ze mną robisz, jesteś o wiele za dobry…
Pokręcił głową i ujął jej podbródek palcami. Spojrzał głęboko w oczy, nabierając powietrza i oznajmił:
- Nie waż mi się tak mówić. Wiesz sama, jakie mam o tym zdanie, hm? To ja na ciebie kotek nie zasługuję, ani troszeczkę. Więc czuję się zaszczycony, że zdecydowałaś się mnie na powrót przyjąć.
Przytulili się i trwali w takim pełnym uczuć i, w przypadku Sophie, też pełnym łez uścisku, dopóki spokoju nie zakłócił im dźwięk stukających po gruncie obcasów. Znajomy dźwięk zmusił nastolatkę do uniesienia głowy. Och, jasne. Mama.
- Kochanie… - zaczęła, podchodząc do nich, ale córka nie pozwoliła jej skończyć.
- Jak mogłaś mi nic nie powiedzieć! – wstała i zaczęła wrzeszczeć. – Jak mogłaś! Znałaś doskonale Jessikę, prawda? Dlaczego się nie odzywałaś, czemu pozwalasz mi teraz tak cierpieć?!
Znów się rozszlochała. Oliver pociągnął ją za ramiona do tyłu i usadził na ławce. Spojrzał na matkę Sophie i ledwie dostrzegalnie pokręcił głową i spuścił wzrok, tuląc do siebie dziewczynę.
- Sophie, ja… - zająknęła się. – Nie sądziłam, że się dowiesz, chcieliśmy to dzisiaj przedyskutować, wiesz przecież, że mieliśmy się spotkać…
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że znowu wszystko popsułaś? Nic nie umiesz. Absolutnie nic. Tylko burzysz moje życie i masz z tego satysfakcję. Jesteś zadowolona widząc, jak płaczę. Myślisz że nie zauważyłam jaka szczęśliwa byłaś, kiedy zabierali mnie do szpitala po próbie samobójczej?! To było cholernie widać. Więc sorry, ale cię nienawidzę. Nienawidzę cię, mamo.
Ukryła twarz w torsie Olivera, nie zaszczycając kobiety wzrokiem. Ta próbowała coś powiedzieć, ale w chwili gdy otworzyła usta na zewnątrz wybiegł wściekły ojczym Jessiki. Zatrzymał się w połowie kroku widząc byłą żonę i otworzył usta ze zdziwienia.
- O! – wydusił tylko.
Przeniósł wzrok na Sophie, potem znów na kobietę.
- Liz? – zwrócił się do matki. – Co ty tutaj robisz?
- We własnej osobie – odparła z przekąsem. – A ty co? Jess, prawda?
Pokiwał głową i uśmiechnął się szeroko.
- Dobrze jej tak. Przynajmniej będę miał w domu spokój. Chociaż nie, czekaj, będzie mi brakowało tego, że zawsze mógłbym ją uderzyć.
- Zamknij się.
Oliver wstał z ławki i stanął naprzeciwko mężczyzny. Był od niego wyższy, więc gdyby nie powaga sytuacji, wyglądałoby to co najmniej komicznie.
- Nie waż się nią tak pomiatać. Nie rozumiesz, że ona ma uczucia? Nie rozumiesz tego, że ją to boli? Przez tyle czasu to ukrywała, ukrywała siniaki, blizny, a ty miałeś z tego tylko frajdę. Zostaw ją w spokoju, ty chuju.
Mężczyzna zaczął szybciej oddychać i z furią spojrzał na nastolatka, który kompletnie nic sobie z tego nie robił.
- Co ty do mnie powiedziałeś? – zaczął cicho. – Co do kurwy nędzy ty do mnie powiedziałeś?! Zabiję cię, gnoju, rozumiesz? Zabiję!
Rzucił się na chłopaka, a Sophie jedynie pisnęła, osłaniając chłopaka własnym ciałem. Sekundę później ojciec kopnął ją boleśnie w brzuch i zaskomlała, turlając się w stronę ławki. Przerażona kobieta tylko podbiegła do szpitala i machnięciem dłoni przywołała do siebie kilku lekarzy stojących przy recepcji. Znaleźli się w centrum bójki chwilę później i rozdzielili krwawiącego z wargi i nosa Olivera i ojca Sophie, z wielkim siniakiem otaczającym jego oko. Chłopak bez ani chwili zwłoki podbiegł do leżącej dziewczyny i spojrzał na nią przerażony. - O Boże, bardzo cię boli? Możesz usiąść? Poczekaj… Cholera, tak mi wstyd, nie powinienem, to moja wina, przepraszam – zaczął mówić, jednocześnie podnosząc dziewczynę tak, by oparła się o ścianę szpitala. – Przepraszam, Sophie, przepraszam… Jęknęła, przekręcając się i złapała się za brzuch.
- Nie masz za co – wysapała. – To było bardzo ładne, że wstawiłeś się za Jessiką, wiesz?
Jakiś lekarz do nich podbiegł i kiwnął palcem na resztę, by pomogli mu wnieść dziewczynę do szpitala. Oliver ani na moment nie puszczał jej dłoni i z trudem powstrzymywał się od płaczu.
Położyli ją w jakiejś pustej sali, od razu zabierając się za opatrzenie ran na jej brzuchu. Chłopak z daleka przyglądał się fioletowym siniakom na jej skórze i zagryzał i tak już krwawiącą wargę, usiłując opanować łzy. W końcu nie wytrzymał i zaniósł się głośnym szlochem, który sekundę później stłumił rękawami kurtki. Sophie uniosła głowę i wyciągnęła dłoń do chłopaka. Jej zraniona skóra została już dokładnie obandażowana i znieczulona, więc zostali w pomieszczeniu sami. Pogłaskała go po policzku i dotknęła zimnymi palcami jego popękanych warg. Uniosła jeden kącik ust.
- Oli, nie płacz – wyszeptała. – Dobrze, że tobie nic się nie stało. Mi zaraz przejdzie, zobaczysz. Oli, proszę cię, nie płacz – powtórzyła nieco głośniej.
Podniósł wzrok, splatając swoje palce z jej dłonią. Przytknął ją do policzka i na moment przymknął powieki.
- Przepraszam, że jestem takim mięczakiem – mruknął i jednym ruchem ręki pozbył się czekających w jego oczach łez.
- To nie oznaka słabości, Oliver – odpowiedziała spokojnie. – To jedynie znaczy, że masz uczucia, wiesz?
- Jesteś najcudowniejsza na całym świecie – pocałował ich splecione dłonie i blado się uśmiechnął.

Matka Sophie siedziała przy stole, nad butelką do połowy wypełnioną alkoholem. Na zewnątrz było już całkiem ciemno, ale ona nie zawracała sobie nawet głowy zapaleniem światła i tak w całkowitych ciemnościach trwała już drugą godzinę. Tak, oczywiście że wszystko zepsuła… Ale naprawdę chciała powiedzieć Sophie, jak było! Przecież dziewczyna doskonale wiedziała, że na dzisiejszy wieczór zaplanowane było spotkanie obojga rodziców. Od dawna chciała jej to wytłumaczyć, dodatkowo kiedy córka opowiedziała Liz o Jessice czuła, że nie może tego dłużej ukrywać… Jednak coś się popsuło i wyszło inaczej.
Nieprzyjemny dźwięk dzwonka do drzwi rozbrzmiał w domu kilka razy. Kobieta krzywiąc się z bólu z trudem się podniosła, kilka razy odetchnęła i powoli ruszyła w stronę przedpokoju, jednocześnie zastanawiając się usilnie kto to może być.
Wzdychając, przekręciła klucz i nacisnęła klamkę. Ach tak. Były mąż, oczywiście.
Nie czekając na żadne zaproszenie wtargnął do domu, jak to zresztą zawsze robił i prawie że odepchnął kobietę na bok. Szybko wbiegł do salonu i zaczął wykrzykiwać słowa z prędkością karabinu maszynowego:
- Nie pozwalam, kurwa mać na to, żeby moja córka związała się z tym chłopakiem! Wiem, co przeżywała przez niego Jessica i nie chcę, żeby znowu się to powtórzyło! Ilekroć ją widziałem, płakała, a zapytana o co, mówiła jego imię! On skrzywdzi Sophie, jeżeli już tego nie zrobił, nie rozumiesz Liz?!
Zachłysnął się powietrzem, a kobieta zmarszczyła brwi.
- Chwileczkę. Sophie powtarza cały czas, że Oliver jest dla niej jak anioł, że ją kocha, wspiera…
Parsknął śmiechem i przetarł twarz dłonią.
- I ty w to wierzysz?! Pewnie tylko CHCESZ w to wierzyć, bo nie umiesz się dopuścić do myśli, że znowu ją zaniedbałaś, co? Że znowu cierpi, że znów tego nie dopilnowałaś?
- A ty?! – wybuchnęła matka dziewczyny, zaciskając pięści. – Nie odzywałeś się przez bite sześć lat! Co miałam robić, oddać ją do Domu Dziecka? Nie pomagałeś nam, byłeś zajęty chodzeniem do burdelu i wyrywaniem laseczek! Myślisz, że nie wiem, jak zdradzałeś i mnie, i tę twoją drugą, pożal się Boże, żonę?! I nagle się interesujesz życiem prywatnym Sophie… Wynoś się i nie wracaj. Jest za późno. O wiele za późno, żeby reagować.
Oboje zamilkli, głośno oddychając, jak po długim biegu.
Nie mieli nawet pojęcia, że całej rozmowie zza drzwi przysłuchiwała się zapłakana Sophie, powstrzymująca się z całych sił, by się nie ujawnić.
- Oliver taki nie jest – odezwała się jej mama chwilkę później. – Widziałam go i mimo wszystko wiem, że nic mojej córce nie zrobi. Nie wiem, co się działo między nim a Jessiką, ale teraz jej tu nie ma. Jest Sophie, a ją, z tego co wiem, ten chłopak traktuje inaczej. Swoją drogą: sam traktujesz Jessikę jak najgorsze ścierwo, dlaczego nagle opowiadasz o jej płaczu i problemach?! Martwisz się o nią? – na moment przerwała. – Chcesz ustrzec Sophie? Przed czym? – zaśmiała się fałszywie. – Jedyne, czego powinna się wystrzegać, to ty.
Nastolatka siedziała teraz pod drzwiami, z rękawami kurtki przytkniętymi do łzawiących oczu i nie wierzyła. Nie mogła uwierzyć, że Oliver mógł kiedykolwiek źle potraktować Jess. Chociażby ten dzisiejszy incydent przed szpitalem! Przecież ją obronił. Dał się pobić. Nie, nie, nie. Absurd.
Podniosła się na drżących nogach, wycofała się na palcach pod drzwi wejściowe i głośno nimi trzasnęła, jak gdyby dopiero teraz weszła do domu. Uchyliła drzwi prowadzące do salonu i spróbowała udać zdziwienie na widok ojca.
- Co ty tutaj robisz? – zapytała zachrypniętym głosem.
Matka odwróciła się i schylając głowę, weszła do kuchni, nalewając sobie wody z kranu. Mężczyzna zaś nieudolnie się uśmiechnął.
- Sophie – szepnął. – Moja Sophie.
Skrzywiła się i odskoczyła do tyłu, kiedy się do niej zbliżył.
- Nie dotykaj mnie – warknęła. – Pobiłeś dzisiaj Olivera. Skrzywdziłeś mamę. Miałeś nas przez kilka lat głęboko gdzieś. Nie zasługujesz nawet na to, żeby teraz tutaj stać.
Weszła na najniższy stopień schodów i odchrząknęła. Mama patrzyła na nią przerażonym wzrokiem.
- Sophie, idź do siebie – zaczęła łamliwym głosem. – Musimy jeszcze porozmawiać.
- Taki właśnie miałam zamiar – rzuciła i pobiegła na górę, z całej siły trzaskając drzwiami do łazienki.
Jedyne co teraz miała w planie to długa kąpiel we wrzątku, z unoszącym się zapachem jej brzoskwiniowego płynu do ciała. Praktycznie zawsze tak robiła, kiedy chciała sobie popłakać czy po prostu odpocząć. Dzisiaj przeważył powód numer jeden.
Z westchnieniem zanurzyła się w wodzie, przymykając oczy. Nabrała wody w dłonie i ochlapała sobie twarz, chcąc się chociaż nieco obudzić. Wciąż nie wierzyła we wszystko, co wydarzyło się dzisiejszego dnia.
Wzięła głęboki wdech, zacisnęła powieki i zanurzyła się w niej cała, pozwalając myślom całkowicie ogarnąć jej umysł.

Pierwszy dzień w nowej szkole. Sylwester, spędzony sam. Kolejna kłótnia z matką. Żyletki. Pierwsze spotkanie z Oliverem. Pierwszy pocałunek. Trzymanie się za ręce. Jessica. Szpital. Ojciec. Matka. Wypadek. Wszystko naraz.
Nie kontrolowała już nawet tego, by się wynurzyć i nabrać powoli brakującego jej już powietrza. Koncentrowała się na wizjach przewijających się przed jej zamkniętymi oczami. Każde z osobna sprawiało jej niewyobrażalny ból, uderzając w nią z niesłychaną siłą, jednak ignorowała to, szukając na próżno tego jednego.
Jej pierwszej, wielkiej miłości. Briana.

Zachichotała cicho, stając przed drzwiami do jego domu. Oczywiście, że się denerwowała. Biorąc dodatkowo pod uwagę to, że nie miała żadnego doświadczenia w randkach i to miała być jej pierwsza.
- Weź się w garść, Sophie – mruknęła i zadzwoniła dzwonkiem.
Usłyszała z wewnątrz jakieś głosy i zagryzła wargę, leciutko się rumieniąc. Drewniane drzwi stanęły przed nią otworem i ujrzała tego, na kogo czekała dziś od rana.
- Ślicznie wyglądasz – wyszeptał, całując ją w policzek. – Soph, przepraszam, że to ty musiałaś po mnie przyjść, zachowałem się jak dupek, to ja powinienem sterczeć teraz pod twoimi drzwiami…
Ponownie się zarumieniła, słysząc zdrobnienie swojego imienia w jego ustach.
- Nieważne. Po prostu wolałam po ciebie przyjść. Moja mama, hm… No, zamknijmy temat. – uśmiechnęła się. – Gdzie idziemy?
Brian uśmiechnął się tajemniczo i skłonił się przed nastolatką. Chwycił jej dłoń w swoją i odparł cicho:
- Niespodzianka, księżniczko.


Księżniczko. Mm, kochała, kiedy zwracał się do niej tak pieszczotliwie. Kiedy całował jej policzek, ledwie muskając jej skórę wargami. Był idealny.
Gdyby nie siedziała pod wodą, łzy na pewno leciałyby jej już dawno ciurkiem.

- Daj spokój! – wykrzyczał, nachylając się nad klifem. – Dobrze wiesz, że to, co teraz między nami istnieje, dawno straciło sens!
Rzucił kamieniem w wodę, patrząc jak w niej znika, tworząc wokół siebie kręgi.
- Brian – zaczęła cicho. – Ja przepraszam. Będę lepsza. Zrobię, co zechcesz. Tylko mnie nie odtrącaj, Brian, proszę – jęknęła.
Odwrócił się. Nigdy nie patrzył na nią takim wzrokiem. Bała się go, przestraszyła jego ciemnych oczu.
- Ja też cię przepraszam – zaczął. – Ale to nie ma prawa istnieć. Nie ma, kiedy już cię nie kocham, Soph.


Wynurzyła się, parskając i krztusząc się. Dławiła się własnymi łzami. Przeklęty umysł. Brian nie pojawił się w jej myślach ani razu, odkąd poznała Oliego. Wcześniej też bywał tam okazyjnie. Więc skąd teraz?! Skąd, kiedy nawet nie chciała o nim myśleć, nie tęskniła…
Tęskniłaś, tylko nie dopuszczasz się do tej myśli.
Nie, wcale nie. Był przecież Oliver. Czemu miałaby o nim myśleć? Prychnęła. Zresztą, odrzucił ją. Powiedział wprost, że jej nie kocha.
Tęsknisz. Cały czas, Sophie. Przyznaj się do tego przed samą sobą.
Nie, nie, nie!
Tak, Soph.
Umyśle, zamknij się. Nie pomagasz.
Odgarnęła mokre włosy do tyłu. Niemożliwe, żeby o nim myślała. Przecież by zauważyła, przecież w końcu to jej myśli i jej mózg. Ani razu… No bo skąd?
Zauważyłaś, że porównujesz do niego Olivera? Czegokolwiek by nie zrobił, myślisz: kiedyś byłam traktowana inaczej, tak samo, cokolwiek. Myślisz o nim.
Zaśmiała się cicho. Niemożliwe. Nigdy w życiu nikogo nie porównywała do Olivera.
Ha, przemyśl to, skarbie.
Jak bardzo było z nią źle, skoro prowadziła ze sobą dialog? Może jednak ta rana na brzuchu jakoś wpłynęła na jej psychikę?
Owinęła się ręcznikiem. Nie zwracając uwagi na wodę, która z niej kapała przemierzyła korytarz, zamykając się w swoim pokoju na klucz. Nawet nie poczuła zimna, kiedy wyszła na balkon i usiadła w jego rogu. Wiatr muskał jej gołą skórę, pozostawiając gęsią skórkę. Nic nie czuła. Nie chciała.
Zapomnieć. Tak, jedyne, czego pragnęła.


***
no cóż. sama jestem zdumiona tym, jak to wszystko opisałam.
w ogóle to jestem w szoku, bo tak znikąd przyszedł mi ten wątek Briana, okej XD
komentuujcie, misie, bo to mega ważne i kochane, no i wiecie.
nie gwarantuję, że kolejny rozdział pojawi się jakoś szybciej, no ale cóż. postaram się jak najwcześniej do Was wrócić. :)
.