poniedziałek, 30 czerwca 2014

15

Trzymał na kolanach album z ich wspólnymi zdjęciami. Trzymając się za ręce w parku, piknik na plaży, w drodze na wakacje, ze świadectwami na zakończeniu roku, na urodzinach. Było im razem tak dobrze, dlaczego zrezygnowali z bycia ze sobą?
Wstał i przetarł twarz dłonią. Spojrzał na siebie w lustrze i posłał sobie pełne niechęci spojrzenie.
- Brian – zaczął ponuro. – Jesteś totalnym matołem.
Na powrót chwycił w dłonie gruby album i szybkim ruchem go zatrzasnął. Bolało patrzenie na jej śliczną twarz, bolało wspominanie, a najbardziej przeszkadzało mu uczucie, że to on wszystko zniszczył, bezpowrotnie i nieodwracalnie.
Taak. No ale przecież sam chciał, czyż nie? Już nie mógł tak dłużej żyć, nie mógł żyć z poczuciem, że będąc przy niej jeszcze chwilę dłużej, zaraz ją zrani, odchodząc. Przecież był chory, nieuleczalnie chory, a śmierć mogła złapać go w każdej możliwej sekundzie. Gdyby wciąż byli razem, a on nagle pozostawiłby całe swoje życie bez słowa, gdzieś za sobą, ta cudowna i niesamowita osóbka, jaką była Sophie mogłaby się już nie pozbierać. To dlatego z nią zerwał.
Nic nie wiedziała o raku i niech tak pozostanie. Te wszystkie badania, terapia, pochłaniały większość jego wolnego czasu. Już kończyły mu się wymówki. Projekt z chemii? Och, jasne, zajmie mi to kilka dni, więc do czwartku jestem niedysponowany. Babcia przyjechała, matka mi nie wybaczy, jeśli nie spędzę z nią czasu. Muszę zająć się siostrą, ma gorączkę. Przepraszam, nie mogę się z tobą spotkać.
Zaśmiał się nerwowo, wyłamując sobie palce. Nie mówiła mu nigdy, że ją ranił, tak ją odtrącając. Za to dzień w dzień powtarzała, jak bardzo go kocha. I to uwierało go najbardziej, bo przecież odchodząc, ale tak już na zawsze, wypaliłby gigantyczną dziurę w jej sercu.
- Postąpiłeś słusznie – tłumaczyła mu wtedy mama. – Zapomni. Po prostu daj jej czas.
Parsknął teraz śmiechem. Mama jak zawsze wiedziała co i kiedy powiedzieć. Niezastąpiona i najlepsza.
Taak, no więc zostawił ją, kończąc ich związek na brzegu klifu. Jaki idiota by tak postąpił? Gdyby tylko Sophie chciała, mogłaby od razu z niego skoczyć, odejmując sobie ból. Na szczęście nic takiego się nie stało. Dopiero kilka miesięcy później dowiedział się o jej nieudanej próbie samobójczej. Ile razy po tym incydencie trzymał telefon w dłoni, już prawie wybierając jej numer? Ile to razy ubierał buty i stawał gotowy w przedpokoju gotowy biec, aby błagać i przepraszać ją na kolanach, całując ją po dłoniach? Ile to razy…?
A teraz sama do niego zadzwoniła, prosząc o spotkanie. Zaakceptował termin, z pozoru chłodnym tonem oznajmiając, że zgoda, że znajdzie dla niej czas. Jednak wewnątrz już skakał z radości, już płakał z tęsknoty, już nie mógł się doczekać.
I miało to nadejść jutro. Jak gdyby nigdy nic, jak starzy kumple mieli spotkać się przed kręgielnią. Może nawet pójdą zagrać? Ha. Sopnie nigdy nie lubiła tego sportu, więc było to wątpliwe, jednak kto wie? Od ich ostatniego spotkania minęło ponad dwa lata, skąd miał wiedzieć, jak teraz toczyło się jej życie?
Wiedział jednak, że ma chłopaka i że cholernie go kocha. Ćwiczył już przed lustrem obojętny ton, na wypadek gdyby zaczęła coś o nim mówić. Na zewnątrz twarda maska, wewnątrz łzy i ból. Od zawsze taki był. Musiał do perfekcji nauczyć się grać w tym przedstawieniu, zwanym życiem, z aktorami, którzy nie wiedzieli o jego życiu nic, całkowicie nic. Śmiał się, chował cały strach przed śmiercią i cierpienie. Nikt nic nie wiedział i nie miał wiedzieć. Dowiedzą się, gdy wreszcie zniknie z tego chorego świata.
Miał raka. Czy to nie brzmi strasznie?

Kręgielnia. Boże. Co jej przyszło do głowy, żeby się tam umawiać?! Przecież była to dyscyplina, do której miała silny uraz, od dzieciństwa. Wciąż pamiętała, jak to jako czteroletnia dziewczynka potoczyła się po torze razem z kulą, boleśnie łamiąc sobie prawy piszczel. I co? I nikt nie powie, że uprzedzenie nie miało żadnego wytłumaczenia. Może wizja tej sytuacji wydawała się komiczna, wtedy jednak był to najgorszy dzień jej życia i nigdy już nie weszła do tego miejsca. Słysząc „kręgle” dostawała palpitacji serca i coś nieprzyjemnego naciskało na jej żołądek. Niee, to zdecydowanie nie dla niej.
A teraz co? Miała czterdzieści minut, żeby dotrzeć pod to znienawidzone przez nią miejsce w mieście. Genialnie, brawo. Urządziłaś się cudownie.
Zerknęła na siebie. Wyglądała… ładnie. Nie mogła powiedzieć, że była piękna, bo podeszłoby to niewątpliwie pod próżność, jednak podobała się sobie. Cała w ciemnych barwach, jak prawie zawsze. Dmuchnęła w opadające na czoło włosy i poczochrała jeszcze trochę fryzurę, dodając jej więcej niedbałości, tak, jak lubiła.
Chwilę mocowała się ze sznurówkami glanów i w końcu wyszła na zewnątrz, owijając sobie wokół szyi szalik.
A więc, mieli oficjalnie grudzień, od dzisiaj. Sklepy już zaczynały być obwieszane w światełka, wizerunki brodatych Mikołajów i wesołych reniferów ze świecącymi nosami. Co za tandeta. Że też ludzie nie umieli poczekać do dwudziestego czwartego i bombardowali ludzi świątecznymi ozdobami od połowy listopada? Bez sensu.
Sophie minęła kwiaciarnię. Wejścia prawie nie było widać spod tych wszystkich kolorowych, neonowych choinek i zwisających spod sufitu bombek. Westchnęła i odwróciła wzrok. Nie lubiła świąt.
Dotarła na miejsce cztery minuty przed czasem. Ostrożnie się rozejrzała, czy przypadkiem Brian już nie przyszedł i dała nura za najbliższe drzewo. Przecież nie będzie czekała na chłopaka, prawda?
Kilka razy sprawdzała na zegarku, czy naprawdę jest już trzecia i czy przypadkiem nie przyszła za późno bądź też za wcześnie. A może chłopak też gdzieś się chował, czekając do pełnej godziny? Zachichotała, wyobrażając sobie nastolatka kucającego za ławką i nerwowo się rozglądającego.
Właśnie wtedy usłyszała jakiś trzask niedaleko od siebie i przed wejściem do budynku pojawił się on, ubrany w dopasowany czarny płaszczyk. Rozejrzał się i przeczesał włosy palcami. Chyba wychudł. I urósł. A na pewno był bardziej przystojny. Sophie szybko oceniła go z góry na dół, po czym wstała, otrzepała spodnie ze śniegu i niespiesznie zaczęła iść w jego stronę.
Oho, zauważył ją i macha. Uśmiechnij się, idiotko. No, wykrzyw te usta.
- Hej.
- Cześć, Sophie.
A więc tak wyglądało powitanie byłych? Okej, mogło być gorzej.
- Ślicznie wyglądasz – uśmiechnął się.
Dygnęła. O Boże, co ona właśnie zrobiła? Czy ona naprawdę zachowała się jak dziecko z podstawówki?!...
- Dzięki. Ty też niczego sobie – wypaliła od razu, nawet się nie zastanawiając nad odpowiedzią.
Parsknął śmiechem i uciekł spojrzeniem w bok.
- Chcesz… Chcesz się gdzieś przejść? – machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Kręgle dalej cię nie interesują, co?
Czuła, że się czerwieni.
- Tto znaczy… Jeśli chcesz, to wiesz, ja… Nic przeciwko…
- Dobra, rozumiem. Odpuszczamy kręgle – pochylił głowę w prawo, zgodnie z jego nawykiem i zmrużył nieco oczy. – Masz ochotę napić się czegoś ciepłego? Gorąca czekoladka, jesteś za czy przeciw?
Pokiwała energicznie głową, dbając jednocześnie o to, by nie wyjść na jakąś pustą laskę, która tylko naciąga na postawienie jej napoju.
- Z chęcią się skuszę. – uśmiechnęła się jak najdelikatniej umiała i obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. – To… Gdzie ta kawiarnia?
Chwilę musiał się zastanowić, w końcu wskazał palcem na lewo, na wielki, mieniący się światełkami budynek.
- Bardzo przyjemne miejsce. Chodź, będziemy tam w kilka minut.
Ruszył wolno przed siebie, walcząc sam ze sobą, aby nie złapać jej za rękę i nie objąć jej kruchego ciałka.
Szli w milczeniu. Śnieg skrzypiał za każdym razem, kiedy stawiali na nim kroki. Ludzi w mieście było dość sporo i co chwilę byli potrącani przez przypadkowych przechodniów. W końcu na Sophie wpadł jakiś mężczyzna, obładowany paczkami i torbami. Oczywiście, oboje upadli, a siatki rozjechały się po całym chodniku.
- O matko, bardzo przepraszam – jęknęła dziewczyna, zbierając pakunki.
- To moja wina, kompletnie nie widziałem, gdzie idę, przepraszam – facet wstał, masując sobie obolałą kość ogonową i z wdzięcznością przyjął od nastolatki pozbierane siatki. – Dziękuję – uśmiechnął się promiennie i zmarszczył czoło. – I przepraszam jeszcze raz.
- Nie ma za co – Sophie odwdzięczyła się tym samym i przyspieszyła kroku bojąc się, że wybuchnie śmiechem jeszcze przy tym mężczyźnie.
Kiedy wraz z Brianem znaleźli się w bezpiecznej odległości, w końcu nie wytrzymała i przez dobrych kilka minut nie mogła się uspokoić. Chłopak sam zaczął w końcu chichotać.
- Już dobrze? Głęboki, oczyszczający wdech… - zademonstrował, o czym mówił, nabierając głęboko powietrza, na co Sophie jeszcze bardziej zaczęła się śmiać i aż oparła się o drzwi jakiegoś sklepu.
- Błagam, już dość – wysapała, w przerwach między chichotem. – O rany. – jęknęła w końcu, kiedy udało jej się uspokoić. – Taak, to było coś. Potrzebowałam śmiechu, bardzo.
Brian wyczuł, że nie powinien o nic teraz pytać, tylko po prostu się uśmiechnąć i chwycić ją lekko pod łokieć.
- Gorąca czekolada czeka – przypomniał tylko i ruszył przed siebie.
Reszta drogi minęła im już, na szczęście, na rozmowie. Znowu dużo się śmiali, opowiadali, nawet wspominali. Kiedy weszli do środka lokalu, od razu uderzyło w nich przyjemne ciepło. Sophie pobiegła zająć stolik przy kaloryferze, a chłopak złożył zamówienie na dwie czekolady i małego piernika. Usiadł naprzeciwko dziewczyny i z lekkim uśmiechem przypatrywał się, jak ogrzewa skostniałe dłonie przy grzejniku. Przymknęła oczy, odgarniając ruchem głowy niesforny kosmyk, który zaczepił się na jej twarzy. Brian musiał usiąść na rękach, żeby własnoręcznie go nie strącić.
W końcu pojawił się kelner z tacą i życząc smacznego, postawił przed nimi czekoladowy deser. Sophie uśmiechnęła się znad talerzyka i zamoczyła usta w napoju. Pokiwała głową z uznaniem.
- Faktycznie, świetna.
Wypiła większy łyk i odstawiła naczynie od ust. Wokół nich powstały czekoladowe wąsy, które przyprawiły Briana o cichy śmiech. Zmarszczyła brwi.
- Ubrudziłam się? No jasne…
Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu serwetek, na próżno jednak. Chłopak w tym samym czasie wyjął swoje chusteczki i nachylił się nad stolikiem, aby otrzeć twarz dziewczyny. Zrobił to niesamowicie delikatnie, po czym musnął opuszkami palców jej policzek i spojrzał jej nieśmiało w oczy.
- Już. Czyściutka.
- Dziękuję. – wyszeptała i aby zająć czymś ręce, zaczęła kroić ciasto, może nawet zbyt energicznie, bo chwilę później jego połowa, cała pokruszona leżała na całym stole.
Ukryła twarz w dłoniach, głęboko wzdychając.
- Nic mi nie wychodzi – dobiegło zza zasłonki, którą sama sobie stworzyła. – Nawet nie umiem pokroić głupiego piernika.
Mówiła coś jeszcze, ale zbyt cicho. Chłopak spojrzał na nią zatroskany i zaczął kroić swoją porcję. Następnie zamienił talerzyki, szybko zebrał okruszki i dotknął jej ramienia, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
- Zobacz, wcale nie. Bardzo ładnie ci to wyszło.
Zerknęła na talerz. W sekundzie wszystko zrozumiała i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Następnie nieco spoważniała i zabrała się za konsumpcję.
Chłopak przyglądał jej się oczarowany. Kiedy podniosła wzrok, napotkała jego oczy, wpatrzone w nią jak w obrazek. Przełknęła to, co miała w ustach i nieco zaniepokojona otarła usta.
- Znowu jestem brudna, że tak patrzysz?
- Co? Nie, nie – zaoponował, poprawiając się na siedzeniu. – Ja tylko… patrzę. Jesteś strasznie słodka, wiesz? – zaśmiał się.
- No dobra, dobra, nie podlizuj się. I tak się z tobą tym piernikiem nie podzielę. – jakby na potwierdzenie, przysunęła talerz bliżej siebie.
Udał obrażonego.
- Ale, tak naprawdę, to mój kawałek, zdajesz sobie z tego sprawę?
Przez moment oboje udawali oburzonych i złych, ale w końcu poddali się i równocześnie wybuchli śmiechem.
- Szczerze? Myślałam, że to spotkanie będzie takie drętwe, że nie będzie w ogóle tematów do rozmowy, a tu proszę. Bawię się tak świetnie, że po ostatnich zdarzeniach aż zaczynam wątpić, czy to naprawdę ja – uśmiechnęła się jednym kącikiem ust i odwinęła szalik. – Uch, zaczyna mi być ciepło.
Spojrzał na nią z uwagą. Nim zdążył ugryźć się w język, wyrwało mu się:
- Jakie to ostatnie zdarzenia?
Z westchnieniem na niego spojrzała i pokręciła głową, ledwo dostrzegalnie.
- Nieważne.
- Przepraszam, tak wyskoczyłem, nie powinienem… - zaczął się gorliwie tłumaczyć, gestykulując przy tym rękami.
Uśmiechnęła się, doskonale pamiętając, że kiedy był podenerwowany, zawsze się tak zachowywał. Złapała jego lewą dłoń i pogładziła ją kciukiem.
- Ej, spokojnie. Przecież nic się nie stało. Oboje żyjemy, prawda? A to sukces. Niczym się nie przejmuj.
- Okej, już się uspokajam. – zamknął oczy na ułamek sekundy i wziął głęboki oddech. Tak już miał, stresował się byle czym i potem serce biło mu szybciej przez kolejne kilkanaście minut.
Zatroskana dziewczyna aż wstała i usiadła na kanapie obok niego, obejmując go delikatnie ramieniem.
- Co się dzieje? Źle się czujesz? – zapytała, bo chłopak zrobił się blady jak ściana.
- Słabo mi – wyszeptał jeszcze i stracił przytomność, osuwając się po kanapie.


- Brian ma raka kości, wiesz? A ja nic o tym nie wiedziałam. Nic mi nigdy nie mówił. Podobno chciał mnie uchronić przed cierpieniem, gdyby zmarł. – zaśmiała się gorzko. – A ja cierpiałabym tak czy siak.
Mama objęła ją mocno i pozwoliła, żeby wtuliła mokrą od łez twarz w materiał koszulki. Głaskała ją po plecach od kilkudziesięciu minut i jeszcze się nie odezwała, pozwalając córce opowiadać.
- Boję się o niego – szepnęła. – Nie chcę, żeby odchodził. A to już zaawansowane stadium choroby, ma jakieś poważne przerzuty do kości, nie wiem o co chodzi, ale to chyba… Ciężka sprawa – dodała ciszej i już nie trzymała dłużej łez.
Rozkleiła się jak mała dziewczynka i z bezradności siedziała teraz obok mamy, wypłakując jej smutki. To nie miało tak być! Mieli odnowić ze sobą kontakt, mieli naprawić to, co się między nimi zepsuło, więc on nie mógł tak po prostu zniknąć!
- Oliver o nim wie? – kobieta zadała tylko jedno pytanie i cierpliwie czekała, aż córka się uspokoi i wytrze nos.
- Nie. To znaczy; wie, że ktoś taki istnieje, że byłam z nim, ale nic o tym spotkaniu. Chciałam mu mówić, ale… - znowu się rozpłakała.
Minuty mijały im w ciszy, od czasu do czasu przerywane tylko pociągnięciami nosem i odgłosem wyciąganej chusteczki. W końcu kobieta nabrała głęboko powietrza i odezwała się niepewnie:
- Musisz teraz być przy Brianie. Z tego, co opowiadałaś wynika, że wciąż może coś do ciebie czuć i na pewno nie może teraz zostać sam. Zaufaj mi i dotrzymuj mu towarzystwa, musisz mu pomóc jak nigdy wcześniej. A Oliverowi powiedz szczerze, wyjaśnij co się stało i od razu się usprawiedliw, że będziesz więcej czasu spędzała z Brianem.
- To nie takie proste – załkała. – Nie mogę teraz zostawić Oliego, odnowiliśmy kontakty i jest dobrze…
Mama zmarszczyła czoło.
- Jak to, odnowiliście? Była jakaś kłótnia, o której nie wiem?
Dziewczyna parsknęła.
- Jak miałam ci mówić, skoro znowu totalnie mnie olałaś… Zresztą, to już jest zamknięty temat. Ale teraz jest dobrze, a jeśli powiem mu, że teraz go opuszczam na Bóg wie ile, to nie wiem sama jak zareaguje…
- Przecież możesz mieć innych znajomych – oburzyła się mama i delikatnie strącając dziewczynę z kolan wstała i skrzyżowała ręce. – Nie ma prawa zakazać ci się spotykać z innymi.
Sophie coś uderzyło. Przecież kilka dni temu to samo mówiła chłopakowi, kiedy opowiedział jej o spotkaniach z Jess...
- Masz rację. – nastolatka również wstała i otrzepała spodnie. – Nie ma prawa. A teraz idę do niego zadzwonić.
Pobiegła na górę od razu łapiąc w rękę telefon. Widząc trzynaście nieodebranych połączeń, coś ją tknęło. Znieruchomiała na chwilę, po czym z szybkością światła zaczęła odblokowywać telefon. Z nerwów upuściła go i wreszcie drżącymi dłońmi narysowała kod.
Trzynaście nieodebranych od: Brian.
Poczuła się, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w brzuch. Odzyskał przytomność?! O Boże, ale kiedy, jak, dlaczego dopiero teraz to zobaczyła…
Odsłuchała wiadomość na skrzynce, w której chłopak przepraszał za nieudane spotkanie. Zaśmiała się, czując już łzy w oczach. Przepraszał za to, że zemdlał? Że był chory?
Prosił, aby przyszła, w miarę możliwości, bo ma jej coś do powiedzenia. Czyżby mama miała mieć rację? On mógł wciąż coś do niej czuć?
Napisała krótkiego smsa do Olivera, że dzisiaj będzie poza zasięgiem i nie będzie możliwości kontaktu z nią. Sama ubrała się najszybciej, jak umiała i nic nie mówiąc zdumionej mamie, wypadła prosto na podwórko.
Biegnij, szybciej. No biegnij, tłukło jej się w głowie. Wiadomość i ostatnie połączenie pochodziło sprzed trzydziestu siedmiu minut, potem już się nie odzywał. Zaczynała się poważnie martwić, bo teraz też nie odbierał telefonu.
Do recepcji szpitala wpadła jak burza i rzucając tylko jego nazwisko, a jednocześnie drugim uchem wyłapując numer sali i jeszcze jakieś słowa, których analizą nie miała zamiaru zaprzątać sobie głowy, pobiegła po schodach, nie chcąc tracić czasu na czekanie na windę. Pokój 408… Jest. Na końcu długiego korytarza. No oczywiście. Nie mógł być chociaż troszkę bliżej?
Chłopak, blady jak ściana, leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, okryty białym pledem. Kilka dziwnie wyglądających i odstraszających swoim wyglądem maszyn sterczało z wszystkich czterech końców pokoju. Sophie uchyliła drzwi o kilka milimetrów i zamarła na jego widok. W niczym nie przypominał tego roześmianego, rumianego Briana z popołudnia. Wyglądał teraz, jakby ktoś dosłownie wyjął z niego życie i zamiast tego włożył do środka osobę z przysłowiową jedną nogą w grobie. Otworzyła szeroko oczy, starając się odnaleźć w nim chociaż odrobinę życia.
Podeszła do łóżka i pogładziła kciukiem wierzch dłoni.
- Już jestem – wyszeptała. – Będę tu, aż się nie obudzisz. Będzie dobrze, Brian. Obiecuję.

Niestety, w owej sali pobyła jedynie dziesięć minut, gdyż po tym do środka wparowało kilka pielęgniarek z lekarzem w podeszłym już wieku i grzecznie, acz stanowczo została wyproszona na zewnątrz na czas niezbędnych badań.
Usiadła na ławeczce i pochyliła głowę między kolana. Nigdy nie przypuszczała, że choruje na takie cholerstwo, przecież zawsze był taki radosny, miły, tak bardzo cieszył się życiem…
…w obawie, że nie zostało mu go już zbyt dużo.
Znów poczuła łzy pod powiekami i przetarła je kilka razy, tym samym rozmazując na połowie twarzy czarny tusz. Dlaczego nic nigdy nie widziała?! Przecież musiał jeździć do szpitala, brać leki, cokolwiek…
Znikąd przed jej załzawionymi oczami przewinęło się kilkanaście wizji. Podczas każdej jednej Brian wymigiwał się od spotkań, cały czas wymyślając inne, skomplikowane wymówki.
- O Jezu – wyszeptała.
W sekundzie pojęła dosłownie wszystko. Nie chciał jej ranić, odchodząc. Dlatego zerwali, dlatego wszelki kontakt z nim został jej odebrany, dlatego po prostu miała zapomnieć.
- Sophie? – dziewczęcy głos rozległ się po korytarzu, rozbrzmiewając nieprzyjemnym, dudniącym echem.
Nastolatka podniosła głowę i ponownie potarła powieki, aby wyostrzyć pole widzenia. Jessica podeszła bliżej i z zaniepokojeniem spojrzała na jej twarz.
- Płakałaś? – zapytała poważnie, siadając na ławce stojącej po drugiej stronie korytarza.
Sophie wzięła kilka głębokich wdechów, aby znowu nie wybuchnąć płaczem, wbiła wzrok w swoje kolana i kiwnęła głową.
- Co tu robisz? – dociekała ruda.
- Mój… przyjaciel jest chory – odpowiedziała wymijająco. Ostatnie o czym marzyła to rozmowa z nią.
- Przykro mi – szepnęła. – Ja przyszłam tylko po wypis.
Chwila milczenia. Sophie podniosła w końcu wzrok.
- Jak ręka? – głową wskazała na wymienioną kończynę, spoczywającą w gipsie.
Jess machnęła tą zdrową i uśmiechnęła się.
- Jak to złamanie. Boli, ale da się wytrzymać. – przekrzywiła lekko głowę i westchnęła. – Nie bądźmy dłużej wrogami, okej? Rozmawiałam ostatnio z Olim, mówił, że opowie ci o naszej rozmowie… Wywiązał się z tego?
Brunetka natychmiast pokiwała głową. Ach, czyli jednak o niej dyskutowali. Jak uroczo.
- Mówił, że będziecie się spotykać – zaczęła powoli. – Nic więcej nie wiem. Jednakże, nie mogę mu wybierać ludzi, z którymi będzie spędzał czas, prawda? – zaśmiała się ponuro. – Życzę wam… Hm, co się mówi w takich momentach? No, aby wasza przyjaźń przetrwała wieki, bla, bla, bla. – poruszyła palcami tak, by imitowały otwierające i zamykające się usta. Jessica zachichotała, po czym podniosła się i usiadła obok Sophie. Objęła ją delikatnie ręką i na ułamek sekundy położyła głowę na jej ramieniu.
- To bardzo miłe z twojej strony, doceniam to, uwierz. Ech, a co… z ojcem? – niemal wypluła to słowo.
- A co ma być? Żyje gdzieś ten gnojek i mam nadzieję, że w życiu go już nie zobaczę – odburknęła. – Za bardzo mnie zniszczył.
Jessica przytaknęła w zamyśleniu.
- Mnie też. Przybijamy high five? – uśmiechnęła się i wyciągnęła lewą dłoń.
Sophie przez chwilę wpatrywała się w długie, chude palce dziewczyny, w końcu musnęła je swoimi. Spojrzała na nią przepraszająco i westchnęła, czując nadchodzący znowu ponury humor.
- Jess, przepraszam cię, nie jestem dzisiaj totalnie w nastroju. On… - kiwnęła głową w stronę sali Briana. – To dla mnie za dużo. Mam prośbę, mogłabyś skontaktować się z Oliverem? Powiedz, że… hm, że nie miałam czasu do niego napisać, sprawa wynikła tak nagle i…
- Może sama mu to powiesz?
Oliver pojawił się znikąd. Podszedł kilka kroków bliżej i spojrzał z góry na dziewczynę. Wstała gwałtownie, zrzucając z kolan płaszcz.
- Oli – szepnęła. – Ja… przepraszam, ale coś mi wypadło, a teraz…
- Widzę – odparł oschle. – Miło, że od paru dni nie dawałaś znaku życia. Martwiłem się jak cholera.
- Przecież wiesz, gdzie mieszkam, można było się pofatygować! – syknęła. – Jeżeli naprawdę ci na mnie zależy, musisz to okazać, zastanów się nad tym!
- A może już mi na tobie nie zależy, wzięłaś to pod uwagę?
Zamilkł na kilka sekund, aby zebrać myśli i wziąć oddech potrzebny do kolejnej przemowy. Spojrzał kątem na oka na Jessikę, która pojmując wszystko w moment, zaczęła się wycofywać, bąkając coś o wypisie.
- Sophie. – zaczął delikatnie. – Kochana moja Sophie. Nigdy nie będziesz miała takiego kolorowego życia, wiesz? Myślisz pewnie, że wszyscy tylko marzą o tym, żeby ci usługiwać, pomagać ci w dosłownie każdej chwili, skakać u twoich stóp i płaszczyć się przed nimi tylko po to, żeby ci dogodzić, co? A ja? Oczekujesz, że będę sterczał pod twoim domem, a ty tylko będziesz patrzeć na to z okna i się ze mnie śmiać? Myślisz, że nie wiem, co o mnie w duszy sądzisz? Kiedyś odejdę i zostaniesz sama, a co wtedy? Myślałaś kiedyś o tym z tej perspektywy?
Umilkł, widząc przerażenie w oczach nastolatki. Cofnęła się pół kroku i zasłoniła usta dłonią.
- Nie poznaję cię – wyszeptała ledwo słyszalnie. – Gdzie jest mój Oli, ten idealny Oli? Co się z nim stało? To Jessica cię tak zmieniła? Odpowiesz mi, czy to za duży wysiłek? Żeby raz w życiu być ze mną szczerym?
- Nie wiesz co mówisz – warknął. – Robię dla ciebie wszystko, co wydaje mi się odpowiednie. Skrzywdziłem cię kiedyś? No powiedz, zrobiłem ci krzywdę, zgwałciłem, pobiłem? Ty też mi odpowiedz, skarbie. Słyszysz co w ogóle mówisz?
Sophie pokręciła głową, chwytając palcami garście włosów. Osunęła się na podłogę i rozszlochała się na dobre.
- Gdzie byłeś ostatnio? Gdzie byłeś? – załkała, odsłaniając rękawy bluzy.
Ręce, calutkie pokryte czerwonymi jeszcze bliznami dosłownie zatrzymały w Oliverze akcję serca. Stanął jak sparaliżowany, tracąc grunt pod nogami.
- Co to jest? – wyszeptał.
- Mój ból, tak cholernie chciał wydostać się na powierzchnię – odpowiedziała równie cicho i czym prędzej zasłoniła przedramiona. – Idź stąd. Idź, znajdź Jessikę, bądźcie sobie szczęśliwi. Zasługujesz na kogoś takiego jak ona, a nie taką porażkę, jak ja. Idź.
Zatoczył się lekko na nogach i podparł się o ścianę. Przymknął oczy, czując napływające pod powieki czarne mroczki i zaczął liczyć do dziesięciu.
- Nigdzie się nie wybieram. Tobie trzeba do cholery pomóc, nie widzisz tego? Masz jebany problem, a ja nic nie mogę z tym zrobić, myślisz że teraz tak po prostu cię zostawię?!
- Oliver… - Jessica pojawiła się nagle i pociągnęła go na ławkę.
Sophie podniosła na nią leniwie wzrok i zaraz spuściła go na dół. Wstała, chwyciła płaszcz i jeszcze raz blado się uśmiechnęła.
- Życzę wam szczęścia – rzuciła i zniknęła w sali Briana.
Jessica objęła Olivera, wtulając się w jego klatkę piersiową. Wciąż stał jak spetryfikowany, chyba nawet nie oddychał. Spojrzała na niego zaniepokojona i pomachała dłonią przed jego oczami.
- Żyjesz?
Zamrugał kilka razy.
- Przykro mi – wyszeptała, gładząc jego policzek. – Ona…
- Muszę pobyć sam – powiedział bezbarwnym tonem i wyrwał się z uścisku dziewczyny. – Zadzwonię.
Wyszedł ze szpitala tak szybko, jak się dało. Nigdy w życiu nie chciał mieć nic wspólnego z tym miejscem.


***
proszę bardzo, 15.
tak na rozpoczęcie wakacji :)
swoją drogą; mam nadzieję, że wszyscy spędzicie je świetnie, że pogoda dopisze, itd, itd. u mnie niestety deszcz i zimno, soł z braku pomysłów na spędzenie czasu piszę i piszę c:
misie, komentarze, plis :((
kocham.


niedziela, 8 czerwca 2014

14

Można by pomyśleć, że wszystko zacznie się od nowa. Że Sophie znów wyląduje w szpitalu, że posądzą ją o próbę samobójczą, że wszystko się powtórzy.
A gdzie tam.
Dziewczyna śmiejąc się przez łzy, dekorowała swoją rękę nowymi bliznami, kompletnie się niczym nie przejmując. Wszystko wróciło, wszystkie wspomnienia, to, co robiła ze swoim ciałem kiedyś. Było znów tak samo, znów siedziała na podłodze usłanej szkłem, łzami i krwią i zadawała sobie przyjemny ból.
Ale przecież nie mogła być aż taka głupia, żeby dać się teraz przyłapać matce!
Otworzyła kosmetyczkę. Od zawsze chowała tam bandaż, wreszcie miał okazję się przydać.
Otarła łzy. A kto mówił przed chwilą, że nie będzie dziś płaczu? Ha, była taka słaba i beznadziejna.
Owinęła rękę. Nawet tak bardzo nie bolało. Spuściła rękawy na sam dół i zabrała się za sprzątanie. Żeby tylko matka nie weszła, żeby nie weszła, powtarzała w głowie jak mantrę.
Akurat miała szczęście, bo kobiecie ani przez myśl nie przeszło, żeby zajrzeć do córki. Siedziała przy stole z poczuciem, że znów wszystko psuje i wolała teraz się do niczego nie wtrącać. Słyszała oczywiście jakiś huk w pokoju Sophie, ale nie, nie będzie się wpychać. Znowu tylko będzie darcie i bezsensowna kłótnia. Po prostu trzeba to przeczekać i dać się sytuacji uspokoić.
Dziewczynie udało się wszystko mniej więcej uprzątnąć, wskoczyła więc z powrotem do łóżka i przykryła się kocem. Trzęsła się z zimna, dłonie miała zimne jak lód. Zdrętwiałe palce ledwo co podsunęły okrycie pod brodę i pozwoliły choć trochę wchłonąć ciepło. Przymknęła powieki, a spod nich wypłynęła jedna, samotna łza.
Gdzie był Oliver, kiedy naprawdę go potrzebowała?
Dlaczego jeszcze jej nie odwiedził?
Naprawdę miał ją gdzieś?
To bolało.
Telefon leżał zdecydowanie za daleko, nie będzie się przecież fatygować i na powrót zagłębiać się w środek tego zimnego pokoju, kiedy tu wreszcie zaczęła się ogrzewać. Trudno.
Starała się zasnąć, naprawdę się starała. Zamykała oczy, nuciła jakąś bezsensowną, wolną melodię, wyobrażała sobie deszcz, nawet posunęła się do tego idiotyzmu, jakim jest liczenie skaczących owiec. Kiedy w końcu obraz owych zwierząt przybrał zakrwawione oblicza i zamiast przez płot, skakały przez płonącą obręcz, otworzyła szeroko oczy.
Wow, była już noc.
Przeleżała tak kilka godzin, wywnioskowała to z padającego przez okna promienia księżycowego. Pełnia, czyli kolejna bezsenna noc.
Może faktycznie przydałby się telefon, mruknęła do siebie w myśli i wyciągnęła rękę w stronę biurka, usiłując go dosięgnąć. Opuszkami palców przyciągnęła go do siebie i zamknęła w uścisku dłoni. Westchnęła. No super, telefon jest, i co teraz? Będzie szukać jakichś dennych opowiadań czy zacznie męczyć kogoś (czyt. Olivera) smsami?
Żadne z powyższych.
Otworzyła notatki i zapisała dzisiejszą datę.

Oliver usnął w ramionach Jessiki, która nieprzerwanie głaskała go po ciemnej czuprynie. Kiedy do niej przyszedł, bez słowa się przytulili i trwali tak dość długo. Oboje nie rozumieli jeszcze, co działo się w ich głowach i czemu nagle myśli wypełnione zostały tą drugą osobą. Coś było nie tak, ale to teraz nie było aż tak istotne, żeby zawracać sobie głowę rozwiązaniem tego.
Chłopak między wybuchami płaczu i złości w skrócie opowiedział Jess, jak to nie przespał kolejnej nocy wspominając związek z nią, jak rano marzył tylko o tym, by jej dotknąć, usłyszeć jej głos. Kiedy zapinając guziki koszuli o mało co nie zemdlał, bo nieustannie przed oczami stawał mu ten cholerny rozpędzony autobus i wbiegająca na jezdnię Jessica… Teraz wreszcie zasnął, zmęczony całym dniem, a dziewczyna pochylała się nad nim i czule wodziła palcami po jego twarzy i szyi.
Nie mogła zaprzeczyć, że go kochała. Kochała, bardzo, ale po tym, jak wstąpił w związek z Sophie czuła, że to koniec. Przecież widziała, jak na siebie patrzyli. Widziała ich wiecznie splecione dłonie i tak bardzo szczere uśmiechy. Tęskniła za tym, kiedy to taki uśmiech przeznaczony był wyłącznie dla niej, kiedy nie dzieliła Olivera z nikim innym.
Cierpiała za każdym razem, kiedy słyszała imię Sophie, nieważne, czy chodziło o tą konkretną czy jakąś inną przypadkową dziewczynę. Po prostu czuła ból rozdzierający jej serce, ale nie chciała być słaba. Chciała pokazać wszystkim, jak bardzo potrafiła sobie z tym poradzić i jak bardzo mogła być silna.
A teraz? Teraz znów mogła trzymać go w ramionach, odgarniać kosmyki włosów z czoła i patrzeć, jak głęboko oddycha, jak niespokojnie rzuca się przez sen. Nareszcie. I tak było dobrze.

Rano dzień okazał się dżdżysty i od samego rana wypełniony kroplami deszczu spadającymi z nieba. Wtorek, kolejny, nużący dzień tygodnia.
Pierwszy raz w życiu Sophie chciała iść do szkoły. Nieważne, że jej piekące gardło prawie nie pozwalało jej mówić. Nieważne, że była wręcz pewna, że mama zatrzyma ją siłą. Nieważne, że słaniała się na nogach.
Nie mogła spędzić kolejnych dwudziestu czterech godzin w pokoju, zamknięta w tych ponurych czterech ścianach. Zbyt wiele dni nauki opuściła, żeby teraz po prostu leżeć, przykuta do łóżka, bez możliwości ruchu i samodzielnego decydowania.
Uznała, że wstanie i po prostu wyjdzie. Ubrała się ciepło, do torby wrzuciła jakieś przypadkowe zeszyty, nie zawracała sobie głowy sprawdzeniem planu, i zeszła na dół. Mama chyba jeszcze spała, więc bez zbędnych problemów wyszła na zewnątrz. Kaptur momentalnie znalazł się na jej głowie, kiedy poczuła pierwsze krople na swoich włosach i twarzy.
Ciężkimi butami rozchlapywała kałuże, jednocześnie naciągając rękawy kurtki aż po same palce. Było zimno, szła cała w drgawkach, mimo to ani na moment się nie zatrzymała i nie pozwoliła zębom szczękać.
W szatni był cały tłum ludzi. Miała ich gdzieś, naprawdę gdzieś. Weszła do środka i nie patrząc na nikogo, odwiesiła swoją kurtkę i ułożyła buty pod ławką. Momentalnie zauważyła, że na jej widok wszystkie rozmowy ucichły, posłała więc tylko tym ludziom obojętne spojrzenie i wyszła, poprawiając plecak na ramionach.
Pod salą były tylko jakieś zbłąkane dwie osoby, usiadła więc pod ścianą i ze słuchawkami w uszach gotowa była ignorować cały świat aż do dzwonka. I udałoby jej się to, gdyby nie nauczycielka biologii, będąca zarazem jej wychowawczynią. Uklękła przed nią i poklepała po kolanie dając znak, by wyjęła słuchawki. Uśmiechnęła się delikatnie.
- Sophie, co się działo? Tak długo nie było cię w szkole, twoja mama nie odbierała ode mnie telefonów… Wszystko w porządku?
Dziewczyna energicznie pokiwała głową.
- Tak, dziękuję za troskę. Po prostu byłam chora, nic poważnego. Usprawiedliwię to, obiecuję – dodała natychmiast.
Aby zabrzmiało to bardziej wiarygodnie, uniosła kąciki ust. Wypadło to jednak tak fałszywie, że kobieta aż podniosła lewą brew. Westchnęła.
- No cóż. Nie będę naciskać, ale pamiętaj, proszę, że jeśli będziesz chciała porozmawiać…
- Wiem, gdzie panią znajdę – przerwała jej Sophie. – Dziękuję.
Na powrót włożyła w uszy słuchawki, nie mając ochoty i chęci kontynuować tej bezsensownej rozmowy. Już miała dość tego dnia, a dopiero się zaczął…
Na lekcjach patrzyli na nią jak na dziwadło. Czy naprawdę kilku-, no dobrze, kilkunastodniowa nieobecność jest powodem do wszechobecnych plotek i szeptów? Powinni się naprawdę zastanowić nad tym, co mówią.
Chemia jako pierwsza to najgorsze, co mogło jej się trafić. Nie dość, że była rozkojarzona i nic nie docierało do jej umysłu, to jeszcze nauczycielka pod koniec lekcji nakazała wyjąć karteczki i napisać szybki test z lekcji dzisiejszej. Niby powinno wypaść to dobrze, mieli materiał na świeżo, ale jak to bywa w liceum; nikt nic nie notuje, a tym bardziej nie uważa. Sophie oddała więc kartkę ozdobioną tylko przez jej nazwisko i esy floresy w rogu i powoli powlokła się przed budynek szkolny chcąc chociaż trochę dotlenić organizm.
Nie dało jej to jakoś specjalnie dużo, ale poczuła się lepiej, kiedy zimny wiatr owinął się wokół niej i zamknął w szczelnym uścisku. Po takiej kuracji okryła się szczelniej połami swetra i spóźniona weszła na historię.
Śmiechy, szepty i chichoty natychmiast się pojawiły. Salę wypełniły szelesty złożone z ludzkich głosów i przesyłanych karteczek. Nauczyciel, który nigdy nie przejmował się uczniami dalej pisał coś na tablicy, podczas gdy środkiem sali przeszła zmarkotniała Sophie, a kawałki papierków latały wokół niej jak konfetti. Opadła na krzesło, mając ochotę się rozpłakać. Czy cały wszechświat uwziął się dzisiaj, aby uprzykrzyć jej życie?...
Zanim nadeszła upragniona godzina druga kończąca lekcje, nastolatka zdążyła już kilkukrotnie załamać się nerwowo i pomyśleć o zaprzestaniu chodzenia do tej jakże cudownej placówki co najmniej sto razy.
Wyszła na zewnątrz i prawie natychmiast z nieba posypały się pierwsze płatki śniegu. No cóż, w końcu była już końcówka listopada, było to możliwe, prawda? Nałożyła kaptur na same oczy, odcinając sobie tym samym jakiekolwiek pole widzenia, ale miała to gdzieś. Byleby uciec sprzed szkoły, odciąć się od tych ludzi, od wszystkiego… Nie było jej niestety dane pomyśleć o tym w zacisznym autobusie, ponieważ akurat tego dnia postanowił zastrajkować i nie przyjechał na przystanek o stałej godzinie.
- No jasne – sarknęła, słysząc jak ludzie wokół narzekają i bulwersują się przeciwko zaistniałej sytuacji. – Musiało się tak stać, a jakżeby!
Tupnęła kilka razy ciężkimi butami o cienką warstwę puchu i ruszyła przed siebie. Nie miała już wyjścia, musiała pokonać te cholerne sześć kilometrów piechotą, a pogoda, jakby słysząc to, rozpętała na ziemi istne piekło. Śnieg sypał prosto w twarz, zmuszał dłonie do wczołgania się prosto w ciepłe czeluście kieszeni, a wiatr zrzucał kaptur z powrotem na plecy, co prowadziło do tego, by częściowo zagrzane już dłonie na powrót wypełzły na zewnątrz i dotknęły pokrytego białym, lodowatym szronem kaptura. Przez całą drogę dziewczyna walczyła z samą sobą, aby się nie poddać, nie usiąść na środku chodnika i z bezsilności zacząć ryczeć. Byle do domu, byle do domu…
Wpadła do środka jak burza, zatrzaskując za sobą drewniane drzwi. Jak najprędzej opuściła zimny przedsionek i z szybkością torpedy wbiegła do salonu, od razu rzucając się na koc zwinięty w nieforemny kłąb na skórzanym fotelu. Po owinięciu się owym nietypowym płaszczem zrobiła gorącą kawę i rozsiadła się na kanapie, pocierając dłonią dłoń, aby chociaż trochę się rozgrzać. Szczękała zębami, a z nosa leciał jej katar, była więc pewna, że przeziębienie na długo jej nie opuści.
Wyjęła z plecaka książki, chcąc chociaż poudawać, że oceny i nauka ją obchodzą i otworzyła zeszyt z matematyki na ostatnim temacie. Tak czy siak, nie miała wyjścia. Jeśli chciała przejść do następnej klasy bezproblemowo i ze średnią powyżej 3.0, musiała się za siebie zabrać.

Oliver spacerował powolnym krokiem pozwalając opadać śniegowi na jego odkryte ramiona. Widział, jak ludzie wzdrygali się na jego widok, sami przecież spieszyli się do domu by uciec od wszechobecnej zimy, ale nic sobie z tego nie robił.
Po rozmowie z Jessiką, po której oboje doszli do wniosku, że przecież włos im z głowy nie spadnie, jeśli będą utrzymywać ze sobą normalne, przyjacielskie kontakty postanowił oznajmić to natychmiast Sophie, jednocześnie upewniając się co do jej stanu zdrowia. Miał świadomość, że ostatnio zaniedbał ją jak ostatni dupek, że powinien jak najprędzej biec pod jej dom i na kolanach błagać o wybaczenie… Ale jakoś tak jeszcze się do tego nie zebrał. Coś się z nim działo i nie mógł nad tym w żaden sposób zapanować.
Ze skrzypnięciem przekroczył furtkę i rozglądając się na boki, jakby bał się, że ktoś go śledzi szybkim, nerwowym krokiem dotarł do drzwi. Wdech, wydech, dzwonek.
Z wewnątrz usłyszał ochrypły głos Sophie, więc wszedł do środka i czym prędzej dotarł do salonu, skąd dobiegał głos nastolatki.
Owa biedna, schorowana istotka siedziała pod dwoma kocami, z paczkami chusteczek wokół i co chwila małymi łyczkami popijała ciepły napój. Od kaszlu na policzkach miała ślady łez, a miejsca wokół nosa były zaczerwienione. Oli aż przystanął. Była chora?
- Sophie – wyszeptał i znalazł się przy niej sekundę później.
Usiadł przed sofą, łapiąc jej zziębnięte dłonie w swoje i spojrzał jej głęboko w oczy.
Uśmiechnęła się i pogładziła go po mokrych od śniegu włosach.
- Oliver… Czemu nie odzywałeś się wcześniej? Nie wiedziałam, co o tym myśleć…
- Wiem, przepraszam, znowu nawaliłem – zaczął się tłumaczyć. – Zdaję sobie sprawę z tego, jakim dupkiem jestem, bo kompletnie cię olałem, ale już jestem i nie zamierzam nigdzie chodzić. Muszę…
- Chcę ci… - powiedzieli to praktycznie równocześnie i pomieszczenie wypełnił ich cichy śmiech, lekko nawet zachrypnięty w przypadku dziewczyny. – Mów pierwszy – zachęciła go ruchem dłoni.
Pokiwał głową.
- Byłem u Jessiki. Dużo rozmawialiśmy, uwierz mi, i doszliśmy wspólnie do wniosku, że będziemy się normalnie przyjaźnić, spotykać się, i mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? – spojrzał na nią pytająco.
Na chwilę się zamyśliła. W końcu wzrokiem napotkała jego oczy i pokręciła głową z leciutkim uśmiechem.
- Macie prawo. Nie mogę wybierać ci znajomych, więc… Droga wolna.
Chłopak przymknął na chwilę powieki, podnosząc do swoich ust dłonie nastolatki i delikatnie je pocałował. Potem popatrzył na nią wyczekująco i oznajmił:
- Ty też zaczęłaś coś mówić, prawda? Proszę więc, skończ.
Zawahała się na dosłownie ułamek sekundy. Uśmiechnęła się szeroko i pokręciła głową.
- Nie, to w sumie nie istotne. Powiem ci kiedy indziej. – pogładziła go po policzku. Nie musi przecież wiedzieć o tym, że ma w planach spotkać się z Brianem. – Wszystko w porządku.
Oli popatrzył na nią. Widać było, że zapewnienie go nie przekonało, nie chciał jednak się kłócić i ruchem głowy zaakceptował zdanie dziewczyny.
- No, a teraz, moja droga, porywam cię na wieczór. Spodoba ci się, obiecuję – uniósł dłoń do serca, przyrzekając.
Siąknęła nosem.
- Jestem chora, Oliver – westchnęła. – Jeżeli chcesz, abym wyszła na zewnątrz, to sprowadź jakimś cudem lato i przynieś mi najlepszy na świecie lek na przeziębienie, oki?
Roześmiał się głośno, klaszcząc w dłonie. Wyciągnął jedną z nich w stronę Sophie i przekrzywił głowę odrobinę w lewo.
- Nie daj się prosić. Naprawdę, nie pożałujesz. Ubierzemy cię w całą twoją szafę – dodał bardzo poważnym tonem, a biedna dziewczyna już nie wytrzymała i wybuchła zaraźliwym śmiechem.

Godzinę i trzy minuty później dwójka siedziała na tylnym siedzeniu taksówki, grzejąc się nawzajem swoimi ciałami. Zaciekawiona dziewczyna przyglądała się widokom na oknem. Nie znała tej okolicy, a po światłach, bilboardach i całych tłumach ludzi wywnioskowała, że byli w centrum jakiegoś dużego miasta.
- Oli? – spojrzała na niego pytająco. – I co? Gdzie mnie wywozisz?
Uśmiechnął się tajemniczo.
- Nie ufasz mi?
- Nie no, skądże… Ufam, po prostu wolę wiedzieć gdzie spędzę wieczór – zaśmiała się nerwowo.
Pogłaskał ją krótko po ramieniu i zapewnił:
- Już niedaleko. Będziesz zachwycona.
Kilkanaście kilometrów później w końcu zatrzymali się na poboczu. Po zapłaceniu, wymianie uprzejmości z kierowcą i życzeniu sobie nawzajem miłego wieczoru wysiedli, czując od razu mróz ciągnący od padających drobinek śniegu. Nastolatka naciągnęła kaptur na głowę i zadarła ją, kierując wzrok prosto na kilkudziesięciu piętrowy budynek. Aż zagwizdała.
- No no, nieźle… Pierwszy raz widzę coś aż tak wysokiego. Po co tu jesteśmy?
- Aleś ty jest niecierpliwa – przewrócił oczami Sykes i objął ją ramieniem. – Jesteś w stanie wytrzymać jeszcze dziesięć minut w niepewności?
I nie czekając na jej odpowiedź, pchnął ją do wewnątrz budowli i od razu skierował swoje kroki do windy. W środku nieprzyjemnie szarpnęło, więc dziewczyna syknęła i wtuliła się mocniej w chłopaka.
- Boisz się wind? – zdumiał się, pocierając dłonią w górę i w dół jej ramię.
- Ekhm, po prostu tego nie lubię – wyjaśniła wymijająco.
Na szczęście stanie w klaustrofobicznie małym pomieszczeniu szybko dobiegło końca i wysiedli. Byli na ostatnim piętrze, a przed nimi stała zaczepiona o dach budynku drabina. Popatrzyła na to przerażona, a potem skierowała wzrok na zachwyconego Olivera.
- Mamy po tym wyjść?!
- Chodź! – ponaglił ją tylko i sam zaczął wspinać się w górę.
Z ciężkim westchnieniem i poczuciem, że nie ma odwrotu dziewczyna zaczęła kroczek po kroczku stawiać stopy na poszczególnych szczeblach drabinki. Kiedy stała już na ostatnim, ktoś stojący za nią przewiązał jej oczy tasiemką. Zachwiała się i zaczęła piszczeć.
- Rozum ci odjęło do końca?! – krzyknęła, dłońmi szukając asekuracji. – Zaraz spadnę, ostrzegam!
Czyjeś dłonie podniosły ją i postawiły na trwałym gruncie. Zrobiła trzy małe kroczki w przód i w bok chcąc się upewnić, czy na pewno jej bezpiecznie. Policzyła w myślach do dziesięciu.
- Halo, co jest grane? Chcesz, żebym umarła na zawał? – naburmuszyła się i skrzyżowała ramiona na piersi.
Usłyszała w oddali kilka nieznanych jej śmiechów. Drgnęła, przestraszona.
Sekundę później poczuła znajome męskie perfumy i silne ramiona, obejmujące ją w pasie. Zaczęła iść wolno do przodu, czując napierające na nią od tyłu dłonie i poruszając się w ten sposób, wyczuła stopą jakiś schodek.
- Okej, koniec. Oliver, zdejmij mi to dziadostwo z oczu. Błaaagam.
Wstążka wolno opadła na ziemię, a sama dziewczyna wreszcie wzięła głęboki wdech i… Stanęła jak wryta. Znajdowała się na dachu najprawdopodobniej najwyższej budowli w mieście, stała dokładnie na jego skraju, pod stopami mając kilka centymetrów powietrza, a widok nocnego miasta rozciągający się w dole przyprawiał ją o zawrót głowy. Szła zima, dzień był więc coraz krótszy, teraz zatem wszystko było spowite tajemnicą nocy. Światła samochodów, lamp świecących się w oknach i migających sloganów raziły swoją jasnością, a jednocześnie niesamowicie zachwycały. Czuła się, jak gdyby tylko jeden krok dzielił ją od spełnienia marzeń, jak gdyby jeden malutki kroczek w przód mógłby wszystko załatwić…
Nawet nad tym nie panując, przesunęła się o milimetry w przód, zostawiając za sobą kolejny fragment dachu.
- Ej, ej, ej, spokojnie! Tylko nam tu nie skacz – zaniepokojony głos rozległ się tuż koło jej ucha i została odciągnięta do tyłu.
Zakręciło jej się w głowie i oparła się o ową nieznaną jej osobę. Czuła dotyk palców w rękawiczce na swoim policzku.
- Już dobrze? – Oliver znalazł się przy niej w trybie natychmiastowym. – Źle się czujesz? Sophie, odpowiedz mi!
- Nie, w porządku. Tylko zakręciło mi się w głowie – zapewniła i stanęła o własnych nogach.
Wtedy dopiero się rozejrzała dookoła. Dach wypełniony był przez kilkunastu nastolatków, z czego jedynie kilkoro przejęło się jej osobą. Rozpoznała Matta Nichollsa, rozmawiającego z jakąś dziewczyną w rogu i Jordana Fisha, któremu zawdzięczała uratowanie życia kilka sekund temu.
- O, hej – odezwała się w jego stronę. – Nie wiem, co się stało, przepraszam…
- Nie ma o czym mówić. Ważne, że już jest okej – uśmiechnął się do niej ciepło. – Ludziska! Jesteście gotowi?!
Rozległ się zbiorowy krzyk oznaczający oczywiście aprobatę pomysłu i ludzie przysunęli się do jednej z krawędzi dachu, trzymając w dłoniach jakieś dziwne, nieforemne pudełka.
Oliver podał jedno dziewczynie. Obróciła je w palcach zdając sobie sprawę z tego, że to biały lampion. Szeroko się uśmiechnęła.
- Właśnie spełniam swoje marzenie, wiesz? – szepnęła mu prosto do ucha i pozwoliła, by pomógł jej podpalić jego spód.
Patrzyła, jak inne klosze rozbłyskają jasnym światłem. Poczuła łzy pod powiekami i szybkim ruchem je otarła.
- Na trzy, okej? – wydostało się z jej ust. Sama była zdziwiona, że odważyła się cokolwiek powiedzieć, nikt jednak nie był tym zdziwiony i wszyscy pokiwali głowami.
- Jeden… Dwa…
Oliver pocałował ją w policzek i położył brodę na jej ramieniu. Przymknęła oczy, rozkoszując się chwilą.
- Trzy – szepnęła ledwo słyszalnie i wszyscy, jak jeden mąż, wypuścili w górę migoczące lampiony.
Kilkanaście światełek popłynęło wolno w górę, zdobiąc krajobraz nocnego miasta. Sophie przytuliła się do chłopaka, pragnąc jak nigdy wcześniej, aby ta chwila trwała wiecznie. Było idealnie. Nie czuła już mrozu, smutku ani niczego innego. Było jej po prostu dobrze, bo patrząc na oddalające się lampiony, poczuła wreszcie, jaka jest, może być i zawsze była szczęśliwa.

***
czyżby Patts znowu nawaliła z terminem, ojej?...
nawet nie będę Was przepraszać i obiecywać, że następny będzie szybciej, bo pewnie znowu coś się stanie i nie będę dawać znaku życia przez miesiąc.
ale no wiecie. Kocham Wasze komentarze, więc czekam na nie tutaj, jak zawsze XD
mam nadzieję, że się rozdzialik podoba. Końcówkę pisało mi się taak dobrze, więc może nie wyszła jakaś tragiczna?
lovki.