Brian, po którejś już próbie uporania się z tym zniósł wreszcie ze strychu pełne świątecznych ozdób pudło. Postawił je na kuchennym stole z pewnym wysiłkiem i teatralnie otarł pot z czoła. Z uśmiechem spojrzał na mamę, ugniatającą ciasto na blacie i podchodząc do niej od tyłu, pocałował ją w policzek. Zaśmiała się głośno, rzucając w syna mąką.
- Mamo! – obruszył się i otrzepał czarny podkoszulek z białego pyłu. Chwilę potem parsknął śmiechem i zapytał: - Chcesz jeszcze pomocy?
- Nie, kochanie, już dziękuję – uśmiechnęła się ciepło, dotykając jego policzka. – Nie możesz się przemęczać, wiesz przecież – westchnęła, a chwilę potem dodała: - Masz już gwiazdkowy prezent dla Sophie? Kupiłeś w końcu te perfumy, które pomogłam ci dobrać?
Pokiwał głową, lekko się uśmiechając.
- Kupiłem. Masz niezły gust, aż mi się zaczynają podobać – stwierdził, za co dostał ścierką w tył głowy.
- Ty się lepiej nie odzywaj – śmiała się. – No, leć. Pamiętasz, że jutro jedziemy do szpitala?
Na chwilę się zamyślił, po czym jęknął i aż usiadł przy stole. Zaniepokojona kobieta otarła ręce i stanęła bliżej syna.
- Co się dzieje, skarbie?
- Jutro miałem spotkać się z nią – szepnął. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo planowaliśmy to spotkanie… Najpierw na łyżwy, później do kina, następnie spacer nad rzeką i w końcu kolacja w restauracji... Nie mogę jej tego zrobić – dodał nieco głośniej.
Mama zmarszczyła brwi, intensywnie nad czymś myśląc. Jej twarz rozświetlił uśmiech.
- Zadzwonię do doktora, może uda się przesunąć wizytę. Pewnie będę musiała się sporo nagimnastykować, ale bądźmy dobrej myśli, prawda?
Chłopak poderwał się w powietrze i pocałował rodzicielkę w oba zarumienione policzki.
- Jesteś wielka – wybąkał prosto w jej sweter. – Kocham cię, wiesz?
- Ja ciebie też, Brian – odwzajemniła uścisk.
- Sophie, skarbie? Pamiętasz, mam nadzieję o jutrzejszej randce? – rozanielony wyrzucił to z siebie na jednym oddechu.
W telefonie coś zaświszczało i jego uszom dał się słyszeć perlisty śmiech nastolatki.
- Jak mogłabym zapomnieć o takim czymś? Nie mogę się doczekać – westchnęła radośnie. – Mam przeczucie, że coś jednak popsuje nam plany. – chłopak nie widział jej twarzy, ale mógł przysiąc, że teraz gwałtownie się zasmuciła.
- Ej, spokojnie – zaczął ją pocieszać. – Co ma nam to popsuć? Przecież to będzie nasz dzień, idealny dzień, obiecuję – szepnął. – Chciałbym cię teraz przytulić – westchnął.
- Wiesz mi, ja też. – w słuchawce zapanowała na chwilę cisza, którą przerwał odległy krzyk dobiegający gdzieś z domu Sophie. – Muszę kończyć – oznajmiła szybko, gorączkowym szeptem. – Jutro o dziesiątej, tak? Okej, to do zobaczenia.
- Sophie? Co się…
Przerwano połączenie.
Odchylił się na krześle, wzdychając.
Miała problemy z rodzicami. Ojciec zostawił ich przed czterema laty, teraz wciąż udawał że coś go obchodzi i zjawiał się w domu całkowicie znikąd, tak tylko, żeby popsuć im obu dzień. Pewnie teraz dziewczyna była świadkiem jakiejś kłótni, podczas gdy on mógł tylko wzdychać i narzekać. Biedna. Naprawdę, chciał jej pomóc, ale co było najgorsze, nie wiedział jak. No bo przecież nie naśle na ich rodzinę kuratora, bo co im powie? Że rodzice są skłóceni po rozwodzie? Nie ma szans, żeby to wypaliło.
Szybki, zimny prysznic jak zawsze podziałał na niego otrzeźwiająco i kiedy wrócił do pokoju, gdzie wcześniej zostawił już uchylone okno, poczuł jak chłód otacza go z wszystkich stron. Usiadł przy biurku i wyjął z jednej szuflad teczkę opatrzoną swoim nazwiskiem. Przeglądał te wszystkie kartki dobrą chwilę, w końcu wydobył z samego dna tą jedną, na której tak mu zależało.
„Terminy badań”.
Jutrzejszy dzień wpisany był jako drugi z kolei. Następna data następowała trzy tygodnie później.
- Powiedz jej w końcu, że jesteś śmiertelnie chory – wymruczał sam do siebie i jeszcze raz przelatując wzrokiem po papierze, wsunął teczkę głęboko w czeluści szuflady.
Zszedł na dół. Mama wlewała właśnie wody do czajnika. Na widok syna drgnęła; nie zauważyła go i teraz nieco się przestraszyła.
- Oj, zaskoczyłem cię? – zareagował natychmiast. – Przepraszam. Dzwoniłaś do doktora?
Pokiwała głową. Widocznie odwlekała w czasie odpowiedź.
- Brian, kochanie… Robiłam co w mojej mocy, ale powiedział, że teraz wszyscy zabijaliby się za taką wizytę, że jesteśmy jednymi z nielicznych, których udało się wcisnąć przed świętami… Musimy tam iść – skończyła szeptem.
Aż usiadł.
- Nie można tego będzie jakoś skrócić? Albo, chociażby, przesunąć na wcześniejszą godzinę?
- A wy nie możecie umówić się w innym czasie?
- Mamo, nie rozumiesz. Zarezerwowałem już bilety do kina, wejściówki na lodowisko i stolik w restauracji, jeśli teraz chciałbym to wszystko zmieniać, z pewnością by mnie wyśmiali… Naprawdę NIC się nie da zrobić?
W milczeniu pokręciła głową. Parsknął i podniósł się z siedzenia.
- Okej, w porządku. Nie było tematu.
Zniknął z kuchni, natychmiast zakopując się pod kołdrą i pogrążając w rozmyślaniach.
Sophie znowu płakała. Kolejna noc, spędzona przy otwartych drzwiach balkonowych, opatulona szczelnie białą pościelą, z bladym księżycem u boku i spadającymi wolno płatkami śniegu.
Ojciec przyjechał. Ha, przyjechał, to za mało powiedziane. Wparował do domu, dysząc z wściekłości, wymachując jakimiś papierami i drąc się na matkę, że po raz kolejny zostawiła go samego z płaceniem czynszu, prądu i innego gówna. Pobił ją. Wręcz rzucił nią o ścianę, co pozostawiło na jej plecach fioletowe plamy. Sophie nienawidziła obojga, ale na widok spazmatycznie szlochającej matki, musiała zareagować. Stanęła przed tym… hm, tyranem i prosto w twarz wywrzeszczała mu całą nienawiść.
A teraz masowała obolałe ramiona; miejsca, za które ją chwycił, podniósł kilkanaście centymetrów do góry, i następnie puścił, jakby byłą szmacianą lalką.
Bez uczuć.
Pustą.
Nic nie wartą.
Może faktycznie tak było? Może faktycznie tak uważał, może dla niego była tylko niechcianym dzieckiem?
Tam nie ma żadnego „może”. To prawda, szczera prawda. Tak właśnie myślał. Wszyscy tak myśleli.
Wzrokiem uciekła na fioletową tarczę zegara, spoglądającą na nią z przeciwnej ściany. Druga siedemnaście. Przesiedziała tak już sześć godzin. Była przyzwyczajona do bólu gardła, kataru i bólu głowy po owym wyziębieniu, wiedziała więc, że kilka godzin w tę czy w tamtą nie zrobią jej jakiejś wielkiej różnicy.
Ubrała na siebie kołdrę jak płaszcz i weszła na balkon. Wychyliła się za barierkę, czując jak kilka zimnych śnieżynek opada jej na dłonie. Uniosła palce pod same oczy, chcąc je dostrzec. Były takie malutkie, takie delikatne… Takie piękne i kruche.
Tak mówił o niej Brian. Piękna i delikatna. Jego malutka Soph.
Brian. Tęskniła za jego basowym głosem, za jego śmiechem, za tym, jak marszczył brwi, jak zabawnie nimi poruszał, kiedy opowiadał coś z przejęciem. Tęskniła za jego zapałem, entuzjazmem, kiedy opisywał plany na spędzenie wspólnie dnia. Kochała go do szaleństwa. Ciekawe, czy spał.
Wróciła do środka pokoju, jednocześnie rejestrując jeszcze płacz matki, dobiegający zza ściany. Chwilę stała nieruchomo, wsłuchana w owy dźwięk. Pokręciła głową, jednocześnie przełykając własne łzy i chwyciła w lodowate dłonie telefon, zgrabiałymi palcami usiłując wystukać cokolwiek na klawiaturze.
„Spisz? Tesknie. Moge zadzwonic?”
Przez kolejne kilkanaście minut obracała aparat w dłoni, czekając na odpowiedź. Skoro wciąż nie nadchodziła, oznaczało to, że chłopak po prostu spał. Westchnęła, uśmiechając się i wyobraziła sobie jego ciało, skąpane we śnie. Może w tym momencie przewracał się z boku na bok? Może się uśmiechał, albo wręcz przeciwnie, płakał? Może właśnie teraz mamrotał coś przez sen…
Przyłapała się na tym, że przed oczami znowu ma jego twarz. Haha, nic nowego ostatnimi czasy.
Zamknęła balkon i podłączyła iPoda do głośników. W pokoju zaczęła sączyć się cicha, grana na fortepianie melodia, bez której nie umiała zasnąć. Odłożyła na bok zamarzniętą kołdrę i z szafy wyjęła puchowy, czarny w białe pasy koc. Okryła się nim szczelnie i starając się zamknąć oczy, wyobraziła sobie jutrzejszy idealny dzień. Każdy szczegół przyprawiał ją o dreszcze.
Kochała go, strasznie.
- Jak to, odwołujesz?
Wychrypiała to zdanie do słuchawki, w dłoniach jednocześnie międląc koniec szalika.
- Przepraszam, kochanie – szeptał. – Nie mogę. Muszę dzisiaj iść w pewno miejsce, a później mama…
- Wymówki, wymówki – zaśmiała się gorzko. – Miłego dnia ci życzę w takim razie. Wesołych świąt.
W słuchawce trzasnęło i połączenie zostało przerwane.
Czyli tak po prostu zrezygnował. Po prostu rzucił to spotkanie dla „pewnego miejsca”, o którym na pewno dowiedział się tego poranka. Na sto procent.
Zaśmiała się smutno i zdjęła szalik. Po co miała się kurować, leczyć ból gardła, gdy przecież i tak nigdzie dziś nie wychodziła?
Dzisiejszy dzień zapewne miał wyglądać jak każdy inny; całe godziny spędzone w jednej, niekoniecznie wygodnej pozycji na, bądź też nawet pod, łóżkiem, z kubkiem parującej herbaty. Powodzenia.
No cóż. Miała zły humor.
Tak zły, że gdyby tylko chciała, mogłaby zdemolować sobie pokój w ciągu sekundy, używając do tego zwykłego długopisu. W końcu każda rzecz w dłoniach mordercy może być śmiertelną bronią, czyż nie?
Stop. Przecież nie była mordercą. Jednakże niewiele brakowało dziewczynie do tego stanu, naprawdę niewiele.
Cholera jasna! Umawiali się od ponad pół miesiąca. Razem rezerwowali stoliki, karnety, miejsca. I, za przeproszeniem, gówno, bo on, szanowny Pan Brian, musi iść w pewne pieprzone miejsce. Okej. Niech potem nie wraca z podkulonym ogonem.
Miała ochotę stanąć na balkonie i wydrzeć się na całe miasto. Wypluć wiązankę przekleństw wprost na głowy starszych pań, sunących pilnie do kościoła. Głębokie wdechy i idiotyczne liczenie do dziesięciu, pięćdziesięciu czy chociażby trzystu nic by nie dały, to nie był ten rodzaj wściekłości. Teraz po prostu ją r o z s a d z a ł o, w drobny mak.
Mama kilka godzin temu pojechała do miasta po świąteczne prezenty. Kolejna durnota tego świata. I co jej kupi? Kolejne perfumy, które jak każde polecą w kąt komody i, przy mocnym szarpnięciu szufladą robiją się? A potem zapach lawendy, róży czy innego ścierwa będzie latami roznosił się po pokoju? Nie, dziękuję za takie atrakcje.
Od lat spędzały Wigilię same. I od lat nie pojawiła się ani jedna choinka. Jedynie okna w salonie przystrojone były czerwonymi lampkami, które gasły co kilkanaście minut, błagając o ulżenie w agonii i przyspieszenie śmierci, najzwyklejszym wyrzuceniem ich do śmieci. A skąd. Zamiast kupować prezenty, matka mogłaby się pokusić o nowy model świecących kuleczek, ale przecież (cytując) nie będzie wydawała ciężko zarobionych pieniędzy na ten szajs.
Boże.
Sophie chciało się wyć, wyć ze śmiechu. Ta kobieta była taka żałosna.
Proszę wybaczyć, ale była. Infantylne zachowanie doprowadzało tylko nastolatkę do codziennych napadów szału, o których wiedziała tylko ona i ściana, w którą waliła głową, pięściami, kolanami, czy innymi częściami ciała, które po owym „zabiegu” nie wychodziły najlepiej. Była wyczerpana własną matką.
Dochodziła jedenasta dwadzieścia. Sophie postanowiła w końcu wyjść z łóżka i, ówcześnie sprawdzając, czy horyzont jest czysty, zejść na dół po zieloną herbatę i któryś z wełnianych swetrów z motywem świątecznym. (swoją drogą, to również prezenty od matki. Jedyna zaleta – są ciepłe.) Przebiegła przez korytarz jak szpieg, na palcach, ale gdy nie usłyszała ani jednego szmeru czy tąpnięcia, z westchnieniem ulgi, już głośniej, doszła do kuchni. Zaparzyła wodę, wskoczyła w sweter i przysiadła na kanapie, rozkoszując się chwilą ciszy.
Ach. Samotność.
Samotność zawsze kojarzyła jej się z bielą. Z rozległą, jasną przestrzenią, wolną od czegokolwiek, cichą, spokojną. Teraz, gdy przymknęła oczy czując jednocześnie zapach parzonej herbaty, znów się tak czuła. Jak w swojej pustelni. Zero. Nic. Cisza.
Cii, cichutko. Gdyby Brian tu był, tak właśnie by powiedział. Zamknąłby ją w swoim uścisku, pokołysał przez chwilę, a potem to by wyszeptał, wprost do jej ucha, chcąc ją uspokoić.
Nieświadomie owinęła własne ramiona wokół siebie i przechyliła się z boku na bok, jakby się huśtała. Brian. Brian, Brian, jej Brian, jej własny Brian.
Zaczynała żałować, że tak go potraktowała. Może rzeczywiście to było coś pilnego? Może naprawdę dowiedział się sekundę przed, a ona tak go oceniła… Miała tylko nadzieję, że się nie obraził.
Aż nabrała chęci do życia, więc wstała i powoli, aczkolwiek zdecydowanym krokiem wróciła na górę, siadając po turecku na łóżku. Machinalnie odnalazła w kontaktach jego numer i nacisnęła przycisk wybierania.
- Halo?
- Brian? To ja. Mam nadzieję, że…
- Z tej strony Brian. Zostaw wiadomość. Oddzwonię.
- Och.
Gwałtownie posmutniała. Cóż, skoro oddzwoni, to oddzwoni. Zawsze to robił.
Pozostawało mu zaufać.
Już któryś raz chłopak wstawał i chodził dookoła krzesła, niefortunnie ustawionego praktycznie na środku korytarza. Kolejki do gabinetu lekarskiego ciągnęły się jak sznurek przez, hm, co najmniej połowę szpitala. Co z tego, że był w kolejce jako trzeci, skoro wepchnęły się przed niego cztery kobiety z dziećmi, wręcz błagając o litość i tłumacząc, jak to ich pociechy umierają z bólu i potrzebują NATYCHMIASTOWEJ pomocy lekarza.
Jedno słowo: Aha.
A ja umieram na raka, miał ochotę z przekąsem im odpowiedzieć, jednak się powstrzymał.
Może to i dobrze? Nie chciał mieć na sumieniu jakichś kobiecinek.
Na horyzoncie pojawiła się mama, z kubkiem zimnej wody i połową mandarynki. Natychmiast odstąpił jej miejsca i zabrał się za przechylanie plastikowego naczynia w stronę gardła.
- Och, dzięki ci – odetchnęła, sadowiąc się wygodniej. – Niesamowite, jak ludzie się teraz spieszą. Przepychają się jak idioci, przez to tak długo mnie nie było. I to właśnie przez nich rozlałam wodę trzy razy – wskazała na napój głową i odgarnęła krótkie, czarne włoski do tyłu. – Co robiłeś?
Brian zaśmiał się ponuro.
- Pilnowałem miejsca i ustępowałem w kolejce paniom z bachorami. – spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu jedynie grymas.
- Rozumiem – pokiwała głową, po czym pogrzebała chwilę w torebce. – Aha! Mam – z triumfalną miną wynurzyła z niej zieloną teczkę i otworzywszy ją, wydobyła na światło dzienne jakiś papier. – Zaraz wracam – mrugnęła do niego i wstała, szybkim krokiem podążając do gabinetu lekarza.
Zniknęła w środku dosłownie na sekundę, by potem cała rozanielona wynurzyć się i wrócić do syna.
- Chodź, wchodzimy – oznajmiła, ciągnąc go za rękę.
- Jak to zrobiłaś? – chłopak wciąż był pełen podziwu dla sprytu i umiejętności perswazji matki.
- Cóż… Wystarczy jeden dokument, zaświadczenie o twojej chorobie, no i termin wizyty. Wiesz przecież, że wszyscy cię tu znają i wiedzą o twojej sytuacji, więc teraz jesteś najważniejszy – uśmiechnęła się szeroko, popychając drzwi do przodu i prawie że siłą sadzając Briana na błękitnym, szpitalnym krześle.
Pierwsze słowa matki po powrocie brzmiały:
- Znowu płakałaś?
Istotnie, Sophie leżała na brzuchu w salonie, przed telewizorem, z telefonem w palcach i kilkoma wykorzystanymi doszczętnie chusteczkami i co chwila pociągała nosem. Odwróciła głowę w kierunku rodzicielki i wzruszyła ramionami.
- Oglądałam, ee, smutny film. Nieważne. Po co ci tyle paczek? – zrobiła wielkie oczy na widok kilku, jak nie kilkunastu toreb, szczelnie czymś wypełnionymi.
- Cóż… Zrobiłam od razu zapasy z jedzenia, bo nie będę potem latać po mieście dzień przed dwudziestym czwartym i na zabój go szukać, prawda? – zaśmiała się, nieco zbyt nerwowo i weszła do kuchni, chcąc porozkładać zakupy. – Upieczemy dziś jakieś ciasteczka? – zawołała chwilę później.
Sophie aż usiadła. Szok ogarnął ją całą.
- Ty? Pieczenie? Ciasteczka? O Jezu, czy ja śnię? – jęknęła, łapiąc się za czoło. – Wzywaj pogotowie, mam omamy.
Kobieta znowu się zaśmiała, tym razem jak najbardziej szczerze.
- Już, już, tylko znajdę telefon. – zrobiła słuchawkę z palców, a następnie zaczęła wymieniać w jej stronę adres oraz dane „pacjentki”. – Już jadą – zrobiła poważną minę w stronę córki. Cisza trwała sekundę. Zaraz po niej obie wybuchły niepohamowanym śmiechem, wręcz zginając się w pół.
Dziewczyna przysiadła na skraju krzesła, trzymając się za brzuch.
- O matko. Dawno się nie śmiałam, naprawdę – spoważniała lekko, ale na jej twarzy wciąż widoczny był cień uśmiechu. – Jeśli tylko nie spalimy kuchni, to jasne, możemy piec.
Podniosła wzrok na rodzicielkę i obdarzyła ją pięknym uśmiechem. W tym momencie czuła z nią jakąś dziwną więź, dziwne ciepło, ale mimo tego, że było niekomfortowo, nie chciała tego przerywać.
Godzina szesnasta. Wizyta zakończona.
Brian opuścił sterylnie białe pomieszczenie ocierając niewidzialny pot z czoła i wzdychając. Nienawidził tych kontrolnych badań, przepisywania leków, gadania o niczym. Dzisiejsze spotkanie trwało dłużej niż zwykle, na szczęście to dlatego, iż kolejna wizyta została przesunięta na późniejszy termin. Więcej wolnego, więcej czasu na spotkania z Sophie, pocieszał się w duchu cały czas.
Przed drzwiami na zewnątrz ubrał kurtkę i ciemnobrązową czapkę. Grudzień miał to do siebie, że już o czwartej robiło się ciemno i jeszcze zimniej, więc wkładając rękawiczki, szybko pokonał drogę od szpitala do samochodu mamy, zaparkowanego pod ścianą budynku. Zamknął za sobą drzwi i potarł dłonią o dłoń.
- Jeju, jak zimno – jęknął. – Fatalna pogoda, naprawdę.
Kobieta uśmiechnęła się z współczuciem i na ułamek chwili dotknęła jego kolana.
- Jedziemy prosto do domu czy może masz ochotę zatrzymać się na jakimś śmieciowym jedzeniu albo w jakimś sklepie?
- Hm, chyba nie. Dzięki – lekko się uśmiechnął i zapiął pas bezpieczeństwa.
Silnik ruszył. Nagle coś sobie uświadomił.
- Albo wiesz co? Jest takie jedno miejsce.
Zaparkowali przed dużą posesją, skąpaną już w ciemności zimowego popołudnia. Rzucając tylko krótkie „Zaraz wracam”, Brian wybiegł na zewnątrz i szybko dotarł do drzwi wejściowych. Zadzwonił dzwonkiem trzy razy, zgodnie z jego nawykiem. Chwilę potem otworzyła mu roześmiana kobieta, w brudnym od mąki fartuchu.
- O. Dobry wieczór – skinęła mu głową, wciąż się śmiejąc. – Ty do Sophie, mam rację?
- Nie. Tym razem do pani – ukłonił się szelmowsko, po czym parsknął śmiechem. – Oczywiście, że do niej. Mam prośbę. Mogę ją dziś porwać? Oddam jutro, całą i zdrową. Przyrzekam! Słowo skauta – uniósł dwa palce na wysokość twarzy.
Mama nastolatki udała, że się zastanawia, po czym kiwając głową, zaprosiła go szybkim ruchem do środka.
- Nie stój na mrozie – ostrzegła go, po czym wychyliła się do salonu i dwa razy głośniej wypowiedziała imię Sophie. – No, to zostawiam was samych – mrugnęła do chłopaka i zniknęła w kuchni, skąd dało się słyszeć odgłos zamykania szafek.
Sophie zbiegła po schodach, w wyśmienitym humorze. Pieczenie najzwyklejszych miodowych ciasteczek okazało się nie lada wyzwaniem, po tym jak wyszło na jaw, że niektórych składników po prostu brakuje, więc improwizacja odniosła niespotykanie zabawne skutki. Dawno tak dobrze nie dogadywała się z mamą…
- Hej, skarbie. – z zamyślenia wyrwał ją ten cudowny głos i otoczone rękawiczką palce dotykające jej policzka.
Musnęli się wargami, po czym długo przytulili.
- Ojeju, jesteś – wyszeptała.
- Przepraszam za dziś, naprawdę, tak mi głupio… Mam propozycję na wieczór, ale ostateczny wybór należy do ciebie, księżniczko. Albo idziemy do tej restauracji, w końcu jeszcze nie wycofali nam rezerwacji, albo jedziesz do mnie na całą noc i obżeramy się jak świnie przy komediach, horrorach, thrillerach, czy czymkolwiek co sobie wybierzesz. Więc?
Spojrzał w dół, na jej roześmianą twarz i z trudem powstrzymał się, aby znów ją pocałować.
- Głupie pytanie – naburmuszyła się. – Jasne, że jedziemy do ciebie. Daj mi siedem minut, zaraz jestem z powrotem!
Poleciała na górę, po drodze mrucząc coś pod nosem. Zaśmiał się cicho, kręcąc głową, po czym zdjął buty i wszedł do środka. Zaglądnął do kuchni, zwabiony zapachem świeżo pieczonych ciastek.
- Widzę, że bawicie się panie w kucharki? – zagadnął kobietę.
Odwróciła się i kiwnęła głową, parskając śmiechem. Ruchem dłoni wskazała na bałagan wokół siebie.
- Tak, można tak powiedzieć. Cóż… Chyba trochę przesadziłyśmy z solą i cynamonem, ale możesz spróbować – podsunęła mu tackę z wypiekami.
Ugryzł jedno z okrągłych ciasteczek i dał moment swoim kubkom smakowym, aby oceniły jakość.
- Mm, dobre – oznajmił w końcu, zabierając się za kolejne ciastko. – Naprawdę! – dodał, widząc niedowierzajacą minę mamy Sophie. – Cynamonu faktycznie dużo, ale… - znów ugryzł – pyszne. Mogę tego trochę do domu?
Kobieta zastygła w szoku, po czym wybuchła krótkim śmiechem i zaczęła krzątać się po kuchni, szukając woreczków foliowych.
- Nie wiem, czy chcesz mi tym poprawić humor czy też nie, ale udało ci się – westchnęła, podając zawiniątko. – Kochany jesteś.
- To moja specjalność. – skłonił się.
Usłyszeli odgłos zbiegania po schodach i w wejściu do kuchni pojawiła się przebrana w dużą, białą bluzę Sophie, z niewielką torbą na ramieniu.
- Gotowa! – jej wzrok padł na ciasteczka w dłoni Briana. – Smakują ci? Widzisz, mamo? Nie mnie jedynej! Nie jesteśmy takie złe w pieczeniu – zaczęła się cieszyć jak dziecko.
- Oj, uciekać mi stąd, i to migiem – śmiejąc się, wygoniła ich na korytarz. – Bawcie się dobrze, do jutra – przytuliła jeszcze krótko córkę i patrząc, jak się ubierając, zamknęła za nimi drzwi wejściowe.
Szli do samochodu pod ramię, mając nadzieję, że chociaż to ich rozgrzeje. Robiło się coraz zimniej, a śnieg zaczynał mocniej prószyć. Wpadli do środka i po szybkim przywitaniu się kobiety z Soph, ruszyli.
W drodze do domu chłopaka ściskali się za ręce, nawet na siebie nie patrząc. Wystarczy, że się nawzajem czuli, to było najważniejsze.
Wpadli do domu z prędkością światła, po czym od razu polecieli nastawiać wodę na herbatę. Oparli się plecami o kaloryfer, w dłoniach trzymając parujące kubki. Sophie położyła głowę na ramieniu chłopaka, ówcześnie całując go w policzek.
- No popatrz – westchnęła cicho. – Rano nie miałam ochoty do życia, wyłam jak idiotka, szczerze cię nienawidziłam… A teraz jest idealnie, mogłabym tak umrzeć – uśmiechnęła się delikatnie.
Odłożył herbatę i usiadł naprzeciw niej, chwytając jej dłonie.
- Nienawidziłaś? A to czemu, moja panno? – zrobił surową minę.
- Wiesz… Tak po prostu wszystko odwołałeś. Byłam serio załamana, nieważne, okej – spuściła wzrok, jednak mocniej ścisnęła jego palce.
Objął ją i pokołysał, dokładnie tak, jak wcześniej sobie wyobrażała.
- Cii, nic nie mów – powiedział i pocałował ją, najpierw w czoło, potem w czubek nosa, aby na końcu dotknąć jej zimnych warg. – Kocham cię, wiesz?
Kiwnęła głową ledwo dostrzegalnie.
- Wiem. Zawsze tak będzie, prawda?
Oboje się uśmiechnęli.
- Zawsze.
Zawsze, no tak.
Zawsze.
tak coś mnie wzięło na „wspominający” rozdział.
chyba nie jest źle, jedynie trochę za krótko, ale proszę mi wybaczyć, wena przyszła mi dzisiaj znikąd, wreszcie raczyła się pojawić, po nieco mniej niż miesiącu, oh. *brawa dla weny*
poza tym, dokładnie tak chciałam to zakończyć, soł… ja jestem zadowolona.
ofc, mam nadzieję, że Wy też, wiec komentujcie, oceniajcie, krytykujcie, wszystko
miłych wakacji wszystkim, dużo słoneczka i tak dalej, a całej reszcie pisarzy – weny!
buzi.
edit: po dwóch pierwszych komentarzach widzę, że źle to napisałam; to NIE jest ostatni rozdział, a skąd! XD źle to ujęłam w słowach, mój błąd, przepraszam ._. przewiduję jeszcze kilka fragmentów, więc spokojnie! C: